31 sierpnia 2013

Słonecznikowe LOVE: pesto koperkowe!

Witam, nazywam się Królik i moim nałogiem jest nadmierne spożywanie słonecznika w każdej postaci.
Zapada cisza i wszyscy wokół kiwają ze zrozumieniem głowami, poklepując mnie pocieszająco po ramionach i dodając otuchy uśmiechem - witaj wśród nałogowych słonecznikożerców, Królik. Czuj się jak u siebie w domu.

Zapewne tak mógłby wyglądać scenariusz mojego żywota, gdyby chcieć przenieść go na filmowe realia. Tak, przyznaję się, jestem nałogowym słonecznikożercą. Słonecznikofilia skutecznie określa mój stan chorobowy, jakim jest przesadne objadanie się słonecznikiem. W swoich kuchennych szafkach skrzętnie chomikuję skiełkowane ziarnka, a domowe, "home-made" masło słonecznikowe jest stałym bywalcem zarezerwowanych przeze mnie kredensowych półek.

Masło słonecznikowe często jest gościem honorowym wszelkiego rodzaju potraw, które staram się z lepszym lub gorszym efektem uzdatniać do zjadliwości. A choć najchętniej wyjadałabym je wprost ze słoika, to mimo wszystko staram się je uszlachetniać przez eksperymentowanie z rozmaitymi dodatkami.

Czy na słodko, czy na wytrawnie - trudno powiedzieć, która wersja smakowa jest bliższa moim kubkom smakowym. Niemniej jednak, dzisiejszym faworytem jest zdecydowanie masło słonecznikowe w tej drugiej opcji. Uwaga, uwaga - czas na pesto!

Pełne smaku i pełne zieleni. Wypchane i ociekające zielenią do granic niemożliwości. I właśnie obecność zieleniny jest tu swego rodzaju ewenementem. 

Od zawsze nie lubiłam pietruszki. Jako dziecko miałam awersję do jakichkolwiek warzyw, do tych zielonych w szczególności (!). Jakiekolwiek próby, zachęty i nakazy, te w rodzaju - jedz sałatę! - skończyły się w chwili, gdy wszelkiego rodzaju ataki odparowałam stwierdzeniem, że to "króliki jedzą sałatę". Buńczuczność i ton mojej wypowiedzi raz na zawsze zamknęły dysputę nad tym, że powinnam jeść to, co zielone.

Na szczęście czas zrobił swoje i to, co kiedyś było dla mnie nie do przełknięcia, dziś jest nieodłącznym towarzyszem mego talerza. Dzień bez sałaty dniem straconym, a wraz z sałatą przyszła pora także na inne warzywa zielone. 

Niemniej jednak, pomimo całej mej miłości do zieleniny, pietruszka jest mi wstrętna i tyle. I to właśnie ona jest bohaterką dzisiejszego posta. Stanowi gwóźdź programu, jest gwiazdą. Uwaga, uwaga, oświecenie kulinarne - połącz to, czego nie lubisz, z tym, co uwielbiasz i zyskasz nowe walory smakowe (nie daję gwarancji, że ten sposób zawsze działa, ale w tym przypadku się sprawdziło!)

Zatem - pietruszka wkracza na salony. W tej postaci mogę pożerać ją całymi pęczkami (!). Dlaczego zatem - jak tytuł podaje - pesto zwie się koperkowe? Z czystej przekory, dlatego.

Pesto na wskroś zielone!


A tu tradycyjnie na kanapkach, choć to przecież nie jedyne zastosowanie!

Pesto potrójnie zielone:
  • pęczek pietruszki
  • pęczek koperku
  • rzeżucha - dwie, a jeszcze lepiej trzy spore garście
  • dwie czubate łychy masła słonecznikowego (takie z górką!)
  • olej lniany - 4 lub więcej łyżek, w zależności od konsystencji, jaką chcemy uzyskać
  • ulubione przyprawy - dodałam sól morską i pieprz, kurkumę, czosnek, kozieradkę, oregano i tymianek
Całą zieleninę miksuję, dolewając w międzyczasie po łyżce oleju. Dosypuję przypraw, wrzucam masło słonecznikowe i blenduję na gładką masę. Zostawiam na kilka godzin w lodówce do przegryzienia się smaków i już, ucztowanie czas zacząć :)

Inspiracji na zielone pesto dostarczyła mi M., najwspanialsza kura domowa pod słońcem, jaką znam! Dlatego dzisiejszy post dedykuję M. jako najlepszej gospodyni z koła gospodyń miejskich młodej generacji :D

30 sierpnia 2013

Chocolate time! Domowa. Malinowa. Bezcukrowa.

Czas rozpocząć produkcję czekolady w warunkach domowych.

Można zapytać - po co? Przecież słodycze są wszędzie.
No właśnie.
Słodycze są wszędzie, na wyciągnięcie ręki. Gdzie nie spojrzeć, gdzie się nie obrócić, tam kuszą nas mnogością kolorów swych barwnych opakowań, wymyślnym repertuarem smaków, ekstrawaganckimi nazwami i udanymi hasłami, którym nie sposób się oprzeć.
Poczuj się jak w raju, rozpłyń się w aksamitnej piance, zasmakuj w moim wnętrzu, daj się ponieść niebiańskim smakom...Faktycznie, zdawać by się mogło, że już tylko chwila dzieli człowieka od pragnienia zatopienia się w chwili błogiego zapomnienia. Albo raczej słodyczowego szaleństwa.

Nie ma się co oszukiwać, bez słodyczy ani rusz. Są takie chwile, gdy bezwiednie sięga się "po coś słodkiego". Bo jest się zmęczonym, bo spadek cukru, bo nie taki nastrój, bo tak...No dobrze, ale co jeśli staje się okoniem i mówi się nie wszystkim tym wdzięczącym się na sklepowych półkach kolorowym panienkom? Jeśli bajecznie barwne opakowania (niczym upierzenie rajskiego ptaka!) nie są w stanie oczarować oka? Jeśli po prostu pozostaje się w zupełnej opozycji, a może raczej ignorancji wobec wysypu słodyczy, zalewających zewsząd człowieka? Bo przecież niemożliwością wydaje się nie jeść słodyczy, tak w ogóle. 
Jak możesz nie jeść słodyczy, słyszę często. To co ty jesz? W pierwszej kolejności zaproponuję: owoc, pyszny, miękki i soczysty owoc. I na reakcję zazwyczaj nie czekam długo - no bo jak to, owoc jako coś słodkiego? 
Ciężka sprawa, myślę sobie, skoro owoce z góry neguje się jako możliwy substytut czegoś słodkiego. Bo przecież powinno być na odwrót, to słodycz powinna być uboższym zastępnikiem owocu. O ludzkości, gdzie zabłądziłaś?
Ale dość już tych smętnych wynurzeń. Są tacy, którzy po prostu nie lubią owoców. Są tacy, którzy mają inne wyczucie smaku i owoce nie spełniają ich oczekiwań względem tego, co określa się mianem słodkości.
I ja lubię słodycze. I wcinam ich całkiem sporo. I tak, choć nie spożywam cukru i (w związki z tym) sklepowym słodyczom powiedziałam żegnaj, to od słodyczy nie stronię. Lubię objadać się czekoladą. Bo wbrew pozorom, czekolada nie stanowi dla mnie tabu. Nie jest zakazanym owocem, po którego nie mogę sięgnąć. Jak to możliwe? To proste, wystarczy zrobić ją samodzielnie.

Czekolada to być może za dużo powiedziane, chcąc określić wytwór, który w swoim składzie nie ma masła kakaowego. Ale określenie - "substytut czekolady" brzmi niewdzięcznie i topornie i nie przeszedłby mi przez gardło. Niech stanie na tym, że to moja wersja czekolady. Eksperyment i własne dzieło, jeszcze pełne niedociągnięć i błędów, które trzeba skorygować. To tak na wszelki wypadek, aby nie wzbudzić fałszywych nadziei i wygórowanych oczekiwań.

Panie i Panowie, przed Państwem domowa czekolada. Malinowa, bezcukrowa. Delikatnie chropowata, o głęboko gorzko-kwaskowatym smaku. Wykwintna i dojrzała. Jak emerytowana gwiazda Hollywood.




Czekolada, vol. I.

Składniki:
  • 1/3 szklanki malin (+ maliny do przyozdobienia)
  • 3 łyżki oleju kokosowego
  • 3 łyżki kakao 
  • 3 łyżki wiórków kokosowych (użyłam wytłoczyn miąższu kokosa, po spożytkowaniu go w produkcji mleka kokosowego i podsuszeniu)
  • cynamon
  • kilka kropel soku z cytryny (opcjonalnie)
  • 5-6 łyżeczek wyciągu ze stewii
Wszystkie składniki rozciapałam widelcem i otwarcie przyznaję, że to był błąd. Rozsądniej byłoby je zmiksować na aksamitną masę - po zastygnięciu czuło się drobinki malin i kokosowych wiórek. Masę wyłożyłam na foremkę i zostawiłam do stężenia na całą noc. Całość udekorowałam malinami.

Czekolada - mimo wszystko - ma dość miękką konsystencję i szybko topnieje poza lodówką. Ostrzegam, że jest mało słodka, dlatego dla zwolenników słodkości - zamiast stewii - polecam użyć innego słodzidła (w szczególności polecam daktyle :))
Pierwsza próba wyprodukowania własnej czekolady, choć nie zgarnęła całej puli, jeśli mówić o punktacji, to zdecydowanie zachęciła mnie do dalszych eksperymentów i odnalezienia tej jednej, jedynej formuły. W zanadrzu już przygotowuję się do kolejnej wersji - o czym już wkrótce :)

Niech czekoladowa moc będzie z wami!

24 sierpnia 2013

Wszyscy piją smoothie...

...piję i ja.
A skoro mówi się, że jest się tym, co się je, to wychodzi na to, że - w myśl szerzących się ostatnio powiedzonek - "jęstę ogrę". Cóż, jeżeli za każdym razem, gdy sięgam po smoothie, bez krępacji rozpływam się w subtelnych tonach harmonii smaku, to i bycie ogrem nie jest mi straszne. 

Jeszcze niedawno byłam przekonana, że jak to, połączenie zieleniny i owoców jest w ogóle zjadliwe? Jak to tak, banan ze szpinakiem? Albo sałatą? Nie wierzyłam, że taki "pairing" może być dobrym rozwiązaniem. Ale choć ta pełna wątpliwości nuta dość długo we mnie grała, to do głosu dochodziła nasilająca się z każdym dniem ciekawość i czysta przekora, że o walorach smakowych tego wynalazku muszę przekonać się na własnej skórze. 

I tak dokonałam odkrycia roku 2013! Mało tego, raz zasmakowawszy z zielonym mazidle, nie umiem już bez niego żyć. No dobrze, to trochę za dużo powiedziane, ale fakt faktem, zielone combo jest stałym punktem mojego codziennego programu żywieniowego. Wszem i otwarcie, bez przesady, mogę powiedzieć, że dzień bez smoothie dniem straconym, a choć mam już ulubiony repertuar smaków, to nie ustaję w poszukiwaniach nad coraz to nowszymi połączeniami.

Na dobry początek dnia, na słodkie popołudnie, na chillout'wą kolację. Na każdą porę dnia, zawsze i wszędzie - smoothie, smoothie, smoothie. 


Zielony ogr nie taki straszny. A w tle świdrujące umysł krzaczki.

Moja wersja smoothie:
  • duży banan
  • dwie, trzy garście szpinaku
  • pół główki sałaty (tak! im więcej, tym lepiej!)
  • cynamon. Bez ograniczeń
  • szczypta imbiru (opcjonalnie)
  • łodyga selera naciowego (opcjonalnie)
Banana mrożę na co najmniej kilka godzin w zamrażarce. To zapewni aksamitną konsystencję i wierzcie, ten sposób naprawdę działa! W pierwszej kolejności, z racji tego, że mam dość słaby blender, miksuję szpinak. Następnie dodaję sałatę i blenduję na jednolitą masę (najbardziej lubię sałatę i szpinak w proporcji 1:1). Dodaję cynamon, czasem zdarza się, że opcjonalnie dorzucam seler i wsypuję czubatą łyżeczkę kakao (koniecznie na tym etapie, żeby zagwarantować apetyczny, czekoladowy kolor. Kakao dodane na koniec, przynajmniej u mnie, się nie sprawdza...Najczęściej jednak stawiam na naturalną zieleń). Na sam koniec dorzucam skrojonego w plasterki zmrożonego banana, tak, by blender mógł sobie z nim poradzić. Miksuję. Dwie minuty i już, gotowe.

Oczywiście, to wersja bazowa. Od mojej pierwszej próby smoothie minęło już dość sporo czasu i mam za sobą wiele eksperymentów, bardziej i mniej udanych. Ale najchętniej sięgam właśnie po tę wersję. To ona zdecydowanie podbiła moje serce i jest moim numerem jeden. A choć wydaje się być mało urozmaicona, to w tym przypadku wychodzi to tylko na plus. Bo siła tkwi w prostocie, a to smoothie jest tego najlepszym dowodem.


23 sierpnia 2013

Let's go coco! Home-made crispy bars

Nadeszła pora na kokosa.
Jestem maniakalnym pożeraczem kokosów. Mogę pochłaniać je zawsze i wszędzie. Gdyby kiedykolwiek miano zorganizować wszechstronny konkurs pokarmowy, to ja, jako potencjalny juror, wystawiłabym kokosowi okrągłą dziesiątkę.
Kokos jest wdzięcznym tematem kulinarnym, to oczywiste. Przychodzi z pomocą i niejednokrotnie inspiruje mnie w kuchni, chociażby z tego powodu, że wiele oferuje. Kusi mnie szerokim spectrum swoich możliwości, objawiających się czy to w aksamitnym, gęstym mleczku, słodkawej śmietance, czy puszystych wiórkach. A kiedy mam świadomość, że wszystkie te skarby odkryłam ja i tylko ja, po uprzedniej walce z twardą, nieprzejednaną kokosową skorupą, tym bardziej odczuwam swój triumf wyniesiony z tego pojedynku. 
Jako mały smark zawsze marzyłam o tym, by zostać rycerzem. Ani księżniczką w złotych pantofelkach, ani wielką damą kryształowego zamku. Nie, nic z tych rzeczy. Z całych sił pragnęłam być rycerzem, koniecznie w zakurzonej zbroi, koniecznie z czerwonymi proporcami przypiętymi u siodła, koniecznie na potężnym siwku. Usilnie wierzyłam, że to pragnienie jest jak najbardziej realne i bez reszty zatracałam się w wizjach niesienia pomocy damom tudzież mężom w opałach, dalekich wędrówek i zwycięskich pojedynków.
Marzenia się spełniają, choć ostateczny rezultat często zaskakuje scenariuszem odmiennym niż ten, któryśmy sami umyślili. Co prawda w moim przypadku nie spełniła się ani wizja zbroi, ani proporców, ani dzielnego rumaka (tego ostatniego szkoda mi najbardziej!), ale w ramach rekompensaty otrzymałam możliwość ścierania się z twardą i upartą kokosową skorupą jako namiastkę rycerskich pojedynków. Bo kiedy nareszcie uda mi się dobrać do wnętrza tego twardziela, nierzadko czuję się jak rycerz nad ubitym smokiem. Cóż, duma rośnie.

A jeżeli jest już kokos, to warto wykorzystać go w masowej produkcji domowych batoników. 
Wymarzony baton to taki, który jednocześnie porywa swą lepką, ciągnącą się strukturą i który jednocześnie chrupie. Tak, tak, te dwie skrajności można połączyć w jedną, harmonijną całość, w rezultacie pokazując, że bruegelowska wizja raju dla łakomczuchów naprawdę istnieje. 
A więc, aby nie przedłużać, moja receptura na wypełnione po brzegi, dekadenckie do granic niemożliwości, emanujące słodyczą batoniki.
Nie daj się prosić. Oczaruj się kokosem!



Składniki:
  • szklanka daktyli (najlepiej niesiarkowanych)
  • szklanka wiórków kokosowych (użyłam wytłoczyn ze świeżego miąższu kokosa, po sporządzeniu z nich mleka kokosowego)
  • dwie łyżki melasy karobowej (lub innego słodzidła)
  • łyżka karobu (lub kakao)
  • łyżeczka cynamonu
  • śmietana kokosowa (w moim przypadku domowa :))
  • łyżka-dwie oleju kokosowego
  • suszone owoce - użyłam goji, skrojonych w kosteczkę fig, porzeczek (dwie garści)
  • szklanka skiełkowanej i podsuszonej kaszy gryczanej (opcjonalnie)*
Daktyle zalewam wodą i zostawiam do namoczenia na 10-15 minut. Miksuję je razem z wiórkami, melasą, karobem, cynamonem, olejem kokosowym i dwiema łychami śmietanki kokosowej. Dodaję skiełkowaną kaszę, suszone owoce i mieszam. Masę (o dość gęstej konsystencji) wykładam na przygotowaną foremkę i wstawiam do lodówki do stężenia na kilka godzin, a najlepiej na całą noc. Dla spotęgowania walorów smakowych polecam posmarować wierzch grubą warstwą śmietanki kokosowej, bez żadnych dodatków. 

I już. Tak oto powstał domowy batonik, zaskakujący bogatym wnętrzem żelko-podobnych w smaku suszonych owocków i naturalnych chrupek. Tak oto powstała pseudo-studencka czekolada. Tak oto gęba dostała się do nieba.

*Skiełkowana kasza odgrywa o tyle istotną rolę, że nadaje batonikom walory smakowe i gwarantuje chrupkość. Produkcja takich domowych chrupek jest czasochłonna (pisałam o niej tutaj: klik w link), więc równie dobrze można sięgnąć po jakikolwiek inny zastępnik - na przykład ryż dmuchany, ekspandowany amarantus lub ziarno orkiszu...Myślę, że możliwości jest wiele.


21 sierpnia 2013

Padłeś? Powstań! Czyli czas na stuningowane masło orzechowe

Czasami są takie dni, kiedy człowiek potrzebuje doładowania z zewnątrz. Kiedy odczuwa się w sobie brak wewnętrznego słońca i kiedy z niewiadomych przyczyn kąciki ust ciążą ku dołowi. 
W takie dni staram się usilnie rozpalić na nowo to wątłe światło słonecznego dnia wszelkimi środkami, choćby i za pomocą talerza. W sukurs przychodzi mi orzeźwiająca słodycz owoców, ich soczystość i orzeźwienie. Delikatne kropelki soku spływające po rękach, lepkość owocowego miąższu zasadzająca się na policzkach, szerokie spectrum barw wirujących w źrenicach moich oczu - wszystko to sprawia, że nieświadomie przenoszę się do dawnych lat dziecięcej beztroski, wychodzę poza siebie i zostawiam daleko, daleko za sobą przykrości i trudy dnia codziennego. 

Takie dni jak dziś rozpoczynam mobilizacyjnym gastro-kopem. Stawiam na owoce i na głęboką, magnetyzującą podniebienie słodycz, tkwiącą w aksamitnej konsystencji kremu, jaki do nich serwuję. Bowiem kiedy na sam swój widok ma się ochotę wykrzyczeć znane wszem i wobec hasło - padłeś? powstań! - to znak, że najwyższy czas sięgnąć po stuningowane masło orzechowe.


Stuningowane masło orzechowe:
  • kopiasta łyżka masła orzechowego (choć po najnowszych eksperymentach szczególnie polecam i skłaniam się ku masłu słonecznikowemu <3 )*
  • cynamon (nie żałować!)
  • kilka kropel soku z cytryny
  • czubata łyżeczka kakao**
  • soczysty, słodki owoc: najczęściej sięgam po plaster świeżego ananasa lub na wskroś dojrzałą brzoskwinię, świetnie sprawdza się także pół jabłka albo gruszki...jednym słowem, hulaj dusza, ograniczeń brak
  • łyżeczka lub dwie stewii***
  • szczypta soli morskiej
Wszystkie składniki miksuję na aksamitny krem. Podaję jako dip (?) do owoców. Tym razem padło na pomarańczę, która leżała zapomniała od dawien dawna. Jak dla mnie, najlepiej sprawdzają się twarde, soczyste jabłka lub plasterki świeżo skrojonego ananasa (mniam!).

Mój sposób na śniadanie pełne orzeźwienia? Kawałek owocu owinięty w chrupiący liść sałaty,zanurzony w zawiesistym kremie. Eksplozja smaku. I przede wszystkim powrót do przeszłości. Bo kiedy nie muszę dbać o to, że soczysty sok skapuje mi po brodzie, a twarz mam umorusaną od ucha do ucha w słodkim mazidle, to na powrót przeistaczam się w dzieciaka. W małego, beztroskiego dzieciaka, radującego się pełnią życia i spijającego te błahe na pozór kropelki słodyczy codziennego dnia.

*masła (orzechowe, z nasion) przyrządzam samodzielnie; orzechy/nasiona podprażam krótko na patelni, mielę dwukrotnie w maszynce do mięsa i wykańczam blenderem, do uzyskania gładkiej masy. Niestety, mój blender ma zbyt słabą moc, więc muszę sobie radzić dość okrężną drogą...

**po wszelkich zachwytach nad surowym kakao stwierdziłam, że i ja spróbuję (w końcu żyje się raz ;)) i szczerze przyznaję, że naprawdę jest ono zaskakujące pod względem tego, jak bardzo potrafi człowieka postawić na nogi :)

***użyłam płynnej stewii, którą przygotowałam przez sporządzenie wywaru z suszonych liści. Nie gwarantuję, że proszkowana stewia sprawdzi się równie dobrze i czy nie wywoła raczej przykrego efektu z powodu swego posmaku. Zdaję sobie sprawę, że proponowane przeze mnie rozwiązanie może być trudne do zrealizowania, dlatego równie dobrze składnik ten można ominąć. Albo zastąpić jakimkolwiek słodzidłem, jeżeli słodycz owocu nie spełni swoich oczekiwań

18 sierpnia 2013

Lubię placki: grycan o bogatm wnętrzu

Lubię placki w każdej postaci. Nieważne, czy przybiorą kształt pieroga, zwiniętego w kopertę naleśnika czy innego cudaka. Dla mnie placek jest plackiem i takim pozostanie, nie zważając na sposób jego podania. Lubię placki i już.
A wiadomo, że jeśli mowa o placku, to trzeba także uwzględnić jego wnętrze. Jest ono nie mniej istotne niż same, jakże atrakcyjne i smakowite, opakowanie.
Ze swej miłości do placków we wszelkiej postaci, dzisiejszy wpis oficjalnie inauguruje serię zatytułowaną "Lubię placki". W jej ramach będę bombardować widokiem placuchów o rozmaitych kształtach i konsystencji. 

Gościem honorowym dzisiejszego odcinka niech będzie zatem placuch gryczany, grycan, o bogatym wnętrzu. Albo raczej wnętrzu, które zaspokoi zarówno małego, jak i dużego głoda. Delikatny, puszysty, mięciutki.A przy tym zaskakujący podniebienie delikatnym posmakiem gryki.


Mój sposób na placek gryczany:
  • szklanka namoczonej i odsączonej kaszy gryczanej niepalonej
  • mąka gryczana
  • otręby gryczane
  • przyprawy: sól morska, kurkuma, pieprz ziołowy, tymianek, oregano, curry, papryka, szczypta czosnku 
Kaszę miksuję i mieszam z pozostałymi składnikami. Dodaję taką ilość mąki i otrębów, aby uzyskać konsystencję gęstej śmietany. Daję ciasto odpocząć i smażę bez tłuszczu na patelni. Jeżeli po "leżakowaniu" ciasto znacznie zgęstnieje, tuż przed smażeniem dodaję odrobinę wody. Placki szybko się ścinają i nigdy jeszcze mi się nie zdarzyło, aby którakolwiek z porcji ciasta poszła na zmarnowanie czy to przez niedosmażenie czy przez całkowite spalenie.

Nadzienie:

Tu opcji jest wiele. Tym razem postawiłam na niepozorną fasolkę azuki i myślę, że był to trafny pomysł.

  • fasolka azuki
  • warzywa: sałata, ogórek, szczypiorek, czerwona cebula
  • przyprawy: kmin i kminek, sól, pieprz, kurkuma, pieprz, chili, curry, papryka, kozieradka
Namoczoną fasolkę gotuję w świeżej wodzie w proporcji 1:2, razem z kminem i kminkiem (dodanie akurat tych przypraw niweluje przykre właściwości strączkowych). Z początku gotuję fasolkę bez przykrycia, zbierając łyżką gromadzącą się pianę. Następnie dodaję pozostałe przyprawy (prócz soli). Gdy fasolka jest już miękka, dosalam wedle uznania.

Część fasolki miksuję na pastę i smaruję nią placek. Zazwyczaj dodaję dodatkowo kilka łyżek oleju lnianego, by nadać jej delikatniejszą konsystencję. Na środek placka nakładam hojnie, nie szczędząc, liści sałaty, skrojonego w cienkie talarki ogórka, cebulkę, nadziewając całość pozostałą fasolką i posypując szczypiorkiem.

Placucha zwijamy wedle upodobań i rozkoszujemy się niepozornym grycanem w domowym zaciszu.

17 sierpnia 2013

O zupie i zapachach w chińskiej kuchni

- O! Pachnie jak w chińskiej knajpie!
To były pierwsze słowa, jakie usłyszałam, stojąc nad garem zupy. Zupy gotuję dość rzadko. Nie przepadam za przelewającą się miską cieczy. Nie odczuwam żadnej przyjemności picia wywaru. Gdybym miała zostać gastro-herosem (jakkolwiek to brzmi), z pewnością byłabym człowiekiem-papką. Albo jednogarem. W każdym razie kimś, kogo można utożsamić z jedzeniem o łychostajnej konsystencji. Ale dziś padło na zupę, więc dołożyłam wszelkich starań, aby przygotowany przeze mnie twór trafił w moje gusta. Egoistycznie przyznaję, że robiłam tę zupę z myślą o sobie, stawiając sobie za cel, aby podbiła moje serce. Dlatego dziś zupa nietypowa, ostra i gęsta, inspirowana mieszanką wpływów wschodnich. Na wpół orientalna, eklektyczna. Rozsiewająca w kuchni szerokie spektrum zapachów i przenosząca w krainy Orientu. I całkiem smaczna. W sam raz na dzisiejsze popołudnie.


Zupa w typowym dlań podaniu...

 ...oraz w wersji "dla mnie w sam raz!"

Zupa zza siedmiu mórz i zza siedmiu gór:
  • sos sojowy (polecam tamari, daje kopa!)
  • bulion (przypiekana cebula uszlachetnia aromat, warto spróbować :))
  • czerwona cebula
  • pieczary
  • papryka
  • marchewka
  • brokuł
  • ...zielenina (szczypiorek, pietruszka, co kto lubi)
  • przyprawy: tandori masala, czosnek, pieprz ziołowy, kurkuma, curry, papryka ostra i słodka, tymianek, majeranek, imbir, szczypta soli morskiej
Najpierw gotuję bulion. Wszystko zależy od niego, dobrze ugotowany bulion to podstawa i basta! Nie uznaję kostek rosołowych i wolę podrasowić zupę szuflą przypraw niż zlepkiem substancji, których nawet nie umiem wymówić. Wrzucam moc warzyw do gara, wraz z kilkoma opieczonymi na gazie cebulami, dorzucam garść przypraw i czekam na moment, kiedy kuchnia wypełni się przyjemnym, zachęcającym aromatem. Zazwyczaj przeznaczam na to od 30 do 40, góra 50 minut.

Cebulę (też delikatnie okopconą nad palnikiem) kroję w piórka i podsmażam na sosie sojowym, bez tłuszczu. Taką wersję cebuli polubiłam, kiedy opija się specyficznym posmakiem shouyu. Kiedy cebula nieco zmięknie, dorzucam cienko skrojone pieczarki. Doprawiam i zalewam odcedzonym bulionem, gotując całość na wolnym gazie jeszcze około 10 minut. Na sam koniec, kiedy wyłączam już gaz, wrzucam drobno posiekane kwiatki brokuła oraz marchewkę i paprykę skrojoną na jak najbardziej wąskie paseczki. Osobiście lubię chrupkość na wpół surowych, na wpół podgotowanych warzyw, a cienko skrojone wstążeczki dobrze komponują się z parującą zawartością michy. Ich surowizna tu pasuje.
Całość sowicie posypuję szczypiorkiem. Jako uzupełniacz dodaję także zamarynowane i delikatnie opieczone tofu. Ale tofu to już zupełnie historia i jego czas jeszcze nie nadszedł...:)

Smacznego znad michy pseudo-orientalnej zupy życzy Królik


13 sierpnia 2013

Co kryło się w słoiku i o Miśku słów parę

- Zgadnij, Misiek, co jest w środku!
Misiek łypie podejrzliwie na zawartość słoika i wbija łyżeczkę w zastygniętą masę. Pierwszy kęs smakuje powoli, ostrożnie.
- Mleko?
Kiwam przecząca głową.
- Śmietana?
Znów pudło.
- Ser?
Skucha!
- Nic z tych rzeczy, Misiek. To kasza gryczana.
Misiek marszczy brwi i nie daje wiary. Ani konsystencja, ani smak nie wskazują na kaszę gryczaną. Misiek przygląda się z zaciekawieniem i choć cała jego uwaga jest poświęcona temu, aby jak najdokładniej wyczyścić zawartość słoika, to wiem, że żąda ode mnie wyjaśnień.
- Gratuluję, Misiek. Właśnie wcinasz surową kaszę gryczaną.
- Ona jest surowa?!
Misiek odchyla się wymownie na krześle, po części ze zdumienia, a po części dlatego, że w tej pozycji łatwiej dobrać mu się do ostatniego centymetra papki, która zalega na dnie słoika. Wkrótce początkowa fala niedowierzania i zadumy przeradza się w fascynację, która wizualizuje się w błyszczącym spojrzeniu oczu, świeżym uśmiechu i umazanych policzkach. 

Kim jest Misiek?
Misiek to mój brat. Starszy. Dość duży chłop. I tak się złożyło, że się nim opiekuję.
Nie jeden uśmiechnąłby się szyderczo na powyższe stwierdzenie i pokręcił z politowaniem głową. Bo najłatwiej jest sądzić i oceniać po tym, co widzi się na pierwszy rzut oka, a przecież od kiedy świat światem, to starszy brat powinien czuwać nad młodszym rodzeństwem, nie na odwrót. Bo kto to widział, żeby rozpieszczać duże chłopisko i obchodzić się z nim jak z jajkiem.
Z największą przyjemnością łamię te slogany i przeciwstawiam się konwenansom. Bo nienawidzę pozorów i norm, według których mam rozporządzać sobą. Nie godzę się na szufladkowanie w jakiejkolwiek kategorii.

Misiek zgubił swoją drogę i zabłądził w meandrach świadomości. Walczy z przekrzywionym obrazem rzeczywistości i usilnie próbuje załatać podziurawione serce. Ta walka wiele go kosztuje i wiele razy kończy się upadkiem. Ale Misiek jest dzielny i nie poddaje się łatwo, wstając raz po raz, choć z wielkim trudem.
Przez długi czas przyglądałam się tej walce z boku, nie podejmując się jakiejkolwiek reakcji. Byłam mu obca i z wielkim wstydem przyznaję, że przez długi czas nie miałam prawa nawet nazywać się jego siostrą. 
Ale przyszedł moment, kiedy zrozumiałam, co i kogo mogę stracić. Wybór był prosty. Albo w dalszym ciągu kontynuowałabym swoje życie jako wolny strzelec wpatrzony tylko we własne dobro, albo mogę otworzyć się w pełni na kogoś, kto tego potrzebuje. I kiedy to sobie uświadomiłam, nie czekałam długo na to, by zacząć działać.
Postanowiłam na powrót zostać siostrą.
I jako siostra zatroszczyłam się o Miśka w dziedzinie, w której kulał i w której czuł się niepewnie. Za walkę z chorobą przyszło Miśkowi zapłacić słoną cenę. Bombardowane lekami ciało Miśka rozrosło się i przekroczyło naturalne rozmiary, stało się powolne i ociężałe, nienasycone i nieustannie głodne. Sztuczny głód napędzał M. do zapychania i tłumienia tego pasożytniczego uczucia wbrew jego naturze, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Nie trzeba było długo czekać, by długotrwałe zatruwanie się od wewnątrz zaowocowało przykrymi rezultatami widocznymi od zewnątrz.

Wzięłam Miśka w ryzy i pod swoją opieką, staram się go prowadzić i ułatwić mu to, co sprawiało mu trudności. Wbrew pozorom, jedzenie i odżywianie wcale nie jest takie proste. Wbrew pozorom, spożycie posiłku nie jest tak łatwe, jak się wydaje. Zwłaszcza dla kogoś, kto czuje nieustanny głód natychmiast po odstawieniu pustych naczyń.
Zaczęło się od harmonogramu. Może wydawać się to zabawne, ale odręcznie rozpisany program dnia, ze ścisłymi porami posiłków i aktywności, jest dla Miśka całą podporą i liną, której się trzyma. Wystarczyła kartka papieru, by Misiek poczuł się pewnie i odnalazł stabilizację tam, gdzie jej nie miał. Podłoże, po którym stąpa, przestało się chwiejnie kołysać, by nareszcie przeistoczyć się w nieruchomą, twardą powierzchnię, po której łatwo kroczyć.

Misiek bardzo się stara, choć niekiedy jego podejście sprawia, że częściej krew mnie zalewa niż obsypuje deszcz uroczych kwiatków. I choć może wydawać się to dziwne, program odtruwania M. jest w równym stopniu pomocny dla niego, co i dla mnie. Bo przez wspólne posiłki, przez pielęgnację zdrowych nawyków żywieniowych, dzień po dniu tworzę i umacniam rytuał dnia, w którym razem się odnajdujemy. Bo w końcu staliśmy się na nowo bratem i siostrą. Bo w końcu mogę nazwać się siostrą w oczach własnego brata.

Jest trudno. Każdego z nas ten program i olbrzymi nakład pracy kosztuje wiele wysiłku. Wiele nerwów, wybuchów gniewu, kłótni i potyczek słownych. Ale nic nie idzie marne, a owoce tego trudu okazują się być najsłodsze na świecie. Dlaczego, zapyta ktoś. Odpowiedź jest prosta.
Wystarczy jedno zdanie, które zapada w pamięć i wykuwa się kamiennym dłutem w sercu. Wystarczy usłyszeć, że dobrze mieć małą, młodszą siostrę, którą za nic w świecie by się nie oddało. Choćby i za milion dolarów.


Dziś surowa gryczanka. Na słodko. Na leniwy poranek i rozbudzenie podniebienia.

Pamiętam swoje pierwsze starcie z surową kaszą. Ciężko było mi uwierzyć w to, że surowa kasza może być jadalna. Albo inaczej, że jej spożycie w stanie surowym nie zaowocuje rewolucją żołądkową. Pamiętam, że po raz pierwszy zdecydowałam się na gryczankę w tej postaci w dzień wolny, kiedy nie musiałam wychodzić z domu, tak na wszelki wypadek, by nie kusić losu, gdyby mój brzuszek się zbuntował. 
Ale spotkała mnie miła miła niespodzianka. Nie dość, że brzuszysko nie wyraziło żadnych oznak dezaprobaty, to wręcz przeciwnie, mruczało z zadowolenia i rozkoszowało się nowo poznanym smakiem przez długie godziny.
I od tamtego czasu gryczanka często gości na moim stole.

Składniki:
  • kasza gryczana
  • daktyle (polecam w szczególności świeże)
  • mleko kokosowe (czubata łycha - dwie, oczywiście mowa o stężałej śmietance z mleka :) )
  • melasa (lub inne słodzidło, nie więcej niż łyżka)
  • jagody goji (opcjonalnie)
  • cynamon (zostawiam pełne pole do popisu: imbir, skórka cytryny i czego dusza zapragnie...)
Kaszę zalać (najlepiej na całą noc) podwójną ilością wody. Rano odsączyć, przepłukać, zmiksować z pozostałymi składnikami. Dodać jagód, porządnie wymieszać, przelać do ulubionego naczynka (ach, jak ja polubiłam słoiki!) i zostawić do przegryzienia i stężenia w lodówce, co najmniej na kilka godzin. 

A potem nie pozostaje nic innego, jak wygodnie rozsiąść się w fotelu i zajadać, zajadać, zajadać...



9 sierpnia 2013

Kleik wjeżdża na stół!

Lubię ryż w każdej postaci.
Spójrzmy prawdzie w oczy - jest praktyczny. Można go przyrządzić na milion sposobów i nigdy się nie znudzi. Czy postawisz na słodycz czy raczej dasz szansę nutce pikanterii - wybór należy do Ciebie. Ja jestem w stanie wyjadać ryż łychami, zajadać się nim bez umiaru i delektować się jego naturalnym smakiem.

W dni, kiedy człowiek teoretycznie jest w stanie żywić się tylko i wyłącznie solidną dawką słońca, stawiam na coś lekkiego i delikatnego. Teoretycznie, bo praktyka pokazuje zupełnie inny skutek i owocuje wypełnionym po brzegi garnkiem i jeszcze bardziej wypełnionym brzuchem.

Dziś daniem dnia stał się kleik ryżowy. Niepozorny, poczciwy, mało atrakcyjny. Ale aksamitny i subtelny, łagodnie rozpływający się w ustach. Mało inwazyjny, w naturalnej, czystej postaci, gdzie ryż jest ryżem i nie udaje niczego innego. To jedna z tych potraw, która nie przybiera innej, złudnej maski, kryjąc się pod kamuflażem przypraw i mnóstwa składników. 
To taka poczciwina, której daleko do upudrowanych i strojnych dam, a choć udział w salonach mu nie przysługuje, to swą szlachetnością i szczerością jest w stanie uatrakcyjnić najzwyklejsze poletko zrekompensować brak luksusów.

Prosto. Smacznie. Bez pośpiechu.

Czas na kleik.

Składniki:
  • 1 szklanka ryżu (użyłam brązowego)
  • 3 łyżki fasolki azuki
  • 5-7 szklanek wody (w zależności od konsystencji, jaką chce się uzyskać)
  • szczypta soli

Przygotowanie:
Ryż i fasolkę zalać na noc wodą (oddzielnie). Następnego dnia odsączyć, wsypać do gara, zalać co najmniej pięciokrotną ilością wody i gotować na niewielkim ogniu, pod przykryciem, do momentu, kiedy ryż i fasolka wchłoną całą wodę. Nic trudnego. A dla tych, którzy mogą poszczycić się posiadaniem garnuszka do gotowania ryżu, to już przysłowiowa bułka z masłem!

Przepis zaczerpnęłam ze stronki: Brown rice porridge!
Odsyłam bezpośrednio do linku tym bardziej, że podano moc wskazówek odnośnie sposobu przyrządzenia takiego ryżu.
Stronkę polecam gorąco, znaleźć można sporo inspiracji. Przepis na ryżową owsiankę bardzo mnie zafascynował i choć nie dowierzałam, że szklanka ryżu będzie w stanie poradzić sobie aż z taką ilością wody, to muszę przyznać, że rezultaty przerosły moje oczekiwania. Zarówno ryż, jak i fasolka zabawnie "napuchły" pod wpływem dwukrotnej ilości wody, w jakiej się gotowały, a sama konsystencja - o czym pisałam wyżej, jest niesamowicie aksamitna.

Kleik przyrządzam z samego rana, aby bez pośpiechu osiągnął taki stan, jaki ma osiągnąć, dając mu jednocześnie czas na wystygnięcie. Podaję w temperaturze pokojowej, albo całkowicie schłodzony. W towarzystwie rzeżuchy i szczypiorku. Jak dla mnie, tak smakuje najlepiej.

 
 Jest kleik

Nie ma kleiku

I rzecz jasna na teorii się skończyło. Bo w praktyce znów objadłam się jak bąk.

3 sierpnia 2013

Ale im dałam bobu!

Już sierpień.
Słońce w pełni, skwar za oknem, upał daje się we znaki. Wielu narzeka, chodzi z nosem na kwintę, no bo przecież jak można egzystować w takiej spiekocie, a mi uśmiech nie schodzi z twarzy. Śmieję się jak głupi do sera i jestem w stanie (odważnie wypinając przy tym pierś!) krzyczeć - w to mi graj! 

Zdecydowanie jestem ciepłolubem. Nie przeszkadza mi lepkość letniego popołudnia, która rozkosznie obejmuje ciało i przywiera do niego jak druga skóra. Gorąc nie jest mi straszny i na pytanie - zimno czy ciepło - zawsze wybiorę to drugie. Słońce jest mi za pan brat i póki co, to mój najlepszy sposób na podładowanie baterii za każdym razem, gdy gubię się w absurdzie codzienności.

A skoro słońce daje nam bobu, to i ja daję bobu, wszystkim dookoła!




Sponsorem dzisiejszego obiadu jest bób i kasza gryczana. I to nie byle jaka, bo skiełkowana.
Lubię minimalizm i cenię sobie naturalność. Choć daleko mi do stosowania się do raw food, to przyznaję, że taki sposób żywienia jest dla mnie ogromną inspiracją i chętnie uciekam się do pewnych zasad "rawtarianizmu". Na przykład do moczenia i kiełkowania ziaren. Wierzcie mi, chrupkość skiełkowanej kaszy nie ma sobie równych! A i przy okazji, jest wdzięczną bazą dla różnego rodzaju wariacji kulinarnych, nie tylko wytrawnych, ale i słodkich (to llllubię!)

Mój sposób na kaszę?
Zalewam taką ilość, jakiej będę potrzebować, wodą w proporcji 1:2 i zostawiam na noc. Rano wypłukuję, umieszczam w suchym słoju przewiązanym gazą i umieszczam w dużej misie, otworem do dołu, co by dokładnie wypłukać kaszę z wody. Ziarna przepłukuję dwa razy dziennie, do momentu, aż puszczą kiełki (nie dłuższe niż pół centymetra, w przeciwnym razie przerosną i spowodują gorycz). Skiełkowane ziarno podsuszam w niskiej temperaturze i voila, naturalny chrupek gotowy.

Taką podsuszoną kaszą przechowuję w słoju w temperaturze pokojowej i korzystam zawsze, gdy mam ochotę na miłe urozmaicenie w kuchni. A że jestem wielką fanką strączkowych w każdej postaci, tym razem padło na bób.

...bo od kaszy człowiek zdrów, a od bobu może nawet jeszcze bardziej!

Danie proste do potęgi trzeciej.

Potrzeba:

kaszy (w moim przypadku jest to kasza skiełkowana)
bobu
brokułu 

O sposobie przygotowania kaszy pisałam wyżej. Skiełkowane ziarna są moim widzimisię, tradycyjnie przygotowana kasza będzie równie smaczna. Mimo to zachęcam do zabawy w kiełkowanie ziarna.

Bób gotuję w dużej ilości wody z mocą przypraw. W moim stałym repertuarze jest mieszanka tandoori masala, kurkuma w parze z pieprzem ziołowym, curry, szczypta kminu i kminku, sól morska, tymianek i odrobinka lubczyku. Wody nie odlewam, wykorzystuję ją jako zalewę do kaszy, aby nabrała aromatu i przeszła smakiem ziół.

Brokuła gotuję na parze al dente. Jak tylko jaśnie pan brokuł raczy zmienić kolor z ziemistej zieleni na tę w jaskrawym, trawiastym odcieniu, wyłączam palnik i wsio, warzywo ląduje na talerzu.

Wszystko wymieszać. Posypać koperkiem, pietruchą, jak kto lubi. I zajadać, najlepiej drewnianą łychą.