15 września 2013

Kostka mocy i tetris, czyli uwaga, goście, goście!

Nurtujące pytanie, jakie zawsze się do mnie dobija, ilekroć zapraszam do siebie w gościnę - jak tu połączyć swoje fanaberie z czyimiś gustami smakowymi? Jak nie przesadzić i nie narzucić się z własnym spojrzeniem na kwestie smaku, jak nie przegiąć, jak nie sprawić, żeby ktoś się poczuł się zniewolony rygorami, jakie narzucam sobie w kuchni? Jak stworzyć coś, co jednocześnie będzie nosić charakterystyczny rys moich preferencji kulinarnych, co będzie mnie określać i jednoznacznie wskazywać na dzieło moich rąk?

Co zrobić, aby ktoś poczuł się komfortowo, jak we własnym domu? By bez krępacji, w pełni swobody, mógł podwinąć pod siebie nogi tudzież wyciągnąć się, rozporządzać stertą poduch wedle zamiłowania, lub zagrzać się w ciepłym kokonie kocyka? Co zrobić, by stworzyć zapraszającą atmosferę domowego ogniska, przy którym chce się przycupnąć i zostać na dłużej? 

Mózgownica paruje, wena sięga zenitu, pojawia się długo upragnione oświecenie, pojawia się pomysł na synkretyczne połączenie własnego kulinarnego "ja" z uniwersalnymi gustami smakowymi. Oto i ona, kostka mocy. Czyli nowy wymiar czekolady.

 Kostka mocy w pełnej krasie.

 Prowizoryczny talerzowy tetris. 

Jak to się robi, czyli zabawa w cukiernika krok po kroku.

Spód:
  • szklanka płatków (żytnich, owsianych, orkiszowych - wedle gustu)
  • szklanka wiórków kokosowych
  • szklanka daktyli
  • dwie garści rodzynek
  • cynamon, imbir, chili
  • dwie łyżki kakao
  • łyżka miodu lipowego
Polewa:
  • dwie tabliczki czekolady gorzkiej (o zawartości kakao co najmniej 70 procentowej)
  • dwie łyżeczki oleju kokosowego
  • dwie łyżki masła orzechowego
  • imbir, cynamon, szczypta soli morskiej
Zabawę czas zacząć.
Daktyle zalewamy ciepłą wodą; blendujemy na gładką masę (razem z wodą, w której się moczyły). W międzyczasie moczymy rodzynki (wystarczy 10 minut) i podprażamy na patelni wiórki kokosowe do momentu, aż zaczną wydzielać przyjemny aromat (grunt to ich nie przypalić). Pastę daktylową miksujemy z płatkami i wiórkami - masa będzie gęsta i zbita. Dodajemy przyprawy, kakao i ewentualnie łyżkę miodu (wskazany byłby miód o aromatycznym, silnym aromacie ziół). Całość mieszamy do złączenia wszystkich składników i uzyskania zwartej masy. Następnie wykładamy dno foremki i ubijamy, by nadać masie jednolitą i gładką formę. Odstawiamy do lodówki.

Czas na polewę.
Czekoladę roztapiamy w kąpieli wodnej. Następnie dodajemy olej kokosowy i przyprawy. Na koniec dorzucamy dwie czubate łyżki masła orzechowego i mieszamy dopóty, dopóki nie będzie grudek. Lekko przestudzoną polewę wylewamy na wcześniej przygotowany spód i zostawiamy do stężenia.

Polewa jest zwarta i elastyczna, dzięki dodatkowi oleju kokosowego ma jedwabistą, aksamitną konsystencję i zachęcający połysk, z kolei masłu orzechowemu zawdzięcza głęboki, ostry smak. I co najważniejsze, podczas krojenia nie kruszy się i nie pęka. Wielki plus i owacje na stojąco. Tym samym wystawiam jej okrągłą dziesiątkę i nominują ją do tytułu najlepszych czekoladowych missek ever.

A potem, po spełnieniu się w roli domorosłego cukiernika, czas na przeistoczenie się w tetris-mastera. Czyli bądź tu człowieku mądry i pokrój swe dzieło w taki sposób, by uzyskać efekt pięknych, foremnych, idealnie równych kosteczek. Póki co, mi się to jeszcze nigdy nie udało. Jestem mistrzem w nierównym rozkrawaniu wyrobów cukierniczych. Pocieszam się tym, że brak idealizmu w tej materii dodatkowo pogłębia aspekt komfortu w tytułowym 'comfort food', proponując w  miejsce wymuszonej i zobowiązującej perfekcji nutkę upragnionej swobody.



14 września 2013

Nieudolne zawijańce i smoothie dla twardzieli...

...czyli przygody z raw słodyczami ciąg dalszy.
To fantastyczne, że z nieobrobionych surowców można wyczarować istne cuda. Wiele razy, śliniąc się przed ekranem komputera na widok fantazyjnych i wymyślnych tortów, ciastek i ogromu tego rodzaju słodkości, z niedowierzaniem przyjmowałam za fakt, że wszystkie one powstały ot, tak, bez zagniatania, bez pieczenia, z tego, co natura dała w swej pierwotnej formie. A że od pewnego czasu mam przypływ mocy twórczy i coraz bardziej fascynuje mnie produkcja domowych słodyczy, stwierdziłam dlaczego nie, i ja chcę rzucić się na głębokie wody i rozpocząć przygodę z surowymi słodyczami na całego.

Efekt był całkiem smaczny, no dobrze, bez udawanej skromności, bardzo smaczny i zaspokajający nawet najbardziej niewyobrażalne pragnienie na tak zwane "coś słodkiego", gorzej ze stroną wizualną. To, co wyszło spod mych rąk, jawiło się jako kompletny brzydal i w żadnym przypadku nie było w stanie przyciągnąć uwagi, nie mówiąc już o łakomym spojrzeniu. Dobrze ci tak, niedoszła perfekcjonistko, teraz musisz się mieć z pyszna, stwierdziłam, próbując ułożyć na talerzyku coś, co z założenia miało być przepięknym, kuszącym zawijańcem, o różnobarwnych, przeplatających się warstwach. Tak to jest, jak chce się zdobyć Mount Everest za pierwszym podejściem, na dodatek w rozchodzonych trampkach i przetartym podkoszulku. Z drugiej strony, to dobry kop mobilizacyjny, by na przyszłość mieć więcej pokory, więcej cierpliwości i wytrwałości. Koniec końców, po pierwszym niezbyt pozytywnym wrażeniu, każdy kto chwycił łyżeczkę w dłoń, szybko puścił w niepamięć anty-urokliwy look niedoszłego zawijańca i jeszcze szybciej zeskrobywał z talerzyka to, co dało się zeskrobać po pochłonięciu całej porcji. Bo w końcu liczy się wnętrze.

Oto i one, nieudolne zawijańce w pełnej krasie. 
Tuż w sąsiedztwie smoothie dla twardzieli, o czym za chwilę.
 

Jak zrobić nieudolne zawijańce, czyli przepis z serii - robisz to na własną odpowiedzialność!
  • masło słonecznikowe - szklanka + kilka czubatych łyżek
  • daktyle (najlepiej świeże) - szklanka
  • melasa - kilka łyżek
  • karob/kakao
  • cynamon, imbir (wedle gustu), szczypta soli morskiej
 Daktyle miksuję na gładką pastę. Masło słonecznikowe (korzystałam z masła własnej produkcji, bardzo gęstego w konsystencji) mieszam z jedną/dwiema łyżkami melasy, dwiema łyżkami pasty daktylowej, dodając na koniec tyle karobu/kakao, by uzyskać plastyczną, elastyczną masę. Zwijam ją w kulkę i dzielę na dwie części. Pierwszą przeznaczam jako spód, wykładając na dno foremki i ubijając na grubość nie większą niż centymetr. Następnie masę przekładam pastą daktylową (z odrobiną soli), na wierzch wykładam drugą część masy. I to był błąd, gdyż pasta daktylowa okazała się sama w sobie zbyt ciapowata i rzadka i w geście buntu zaczęła - hmm - "wypływać" spod masy właściwej. Chcąc w jakikolwiek ratować tak zaistniałą katastrofę, nieszczelny wierzch oblepiłam masłem słonecznikowym z odrobiną soli, już bez żadnych dodatków. Wszystko uklepałam, zostawiłam na trochę do odsapnięcia, a następnie - pomagając sobie sporym zapasem folii spożywczej - zwinęłam niepokorną ciapę w rulon, uklepałam, bo tak, i zostawiłam w lodówce. Wyszło to to mało foremne, ale dobre.

Ciocia dobra rada radzi: następnym razem pastę daktylową zmieszać z olejem kokosowym. To powinno ukrócić jej fanaberie i utrzymać jej zdradziecką konsystencję w ryzach.

Ostatecznie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo tych kilka łyżek masła samego w sobie, bez dodatków, złagodziło słodycz całości i nadało jej zawadiackiej, ciekawej szorstkości. 

Ale, ale, to jeszcze nie koniec! Bo obowiązkowo, nieudolne zawijańce trzeba smakować razem ze smoothie dla twardzieli! Bo rzecz jasna, dzień bez smoothie dniem straconym, a skoro napycha się kabzę taką dawką słodkości, to dlaczego by nie wspomóc się zbawiennym działaniem zieleninki? Zatem - smoothie dla twardzieli, z zieleniną do tysięcznej potęgi:

  • natka pietruszki
  • łodyga (dwie) selera naciowego
  • sałata - do woli
  • dwie garście szpinaku (opcjonalnie)
  • cynamon
  • łyżka melasy
Zmieszać wszystko, zmiksować. I już, pić do dna. Smoothie dla twardzieli? Też mi coś! - parsknie ktoś, kto z sokami warzywnymi jest za pan brat. Dla typa takiego jak ja - maniaka słodkości i chronicznego pożeracza wszystkiego, co można zaliczyć do kategorii owoców, czysto warzywne smoothie było nie lada wyzwaniem i sama świadomość, że w jego składzie nie ma ani drobinki jakiegokolwiek owocu była bezcenna. Owszem, przyznaję, nie wiem, czy odważyłabym się wypić to smoothie w wersji bez słodzidła, ale od czegoś trzeba zacząć. Poza tym, dobrze jest czuć się twardzielem. A dziś ewidentnie nim jestem.

11 września 2013

Chewy gooey super combo!

Tylko zimno i pada, zimno i pada, zimno i pada...
Plucha za oknem, deszcze bębni o szyby, mokro wszędzie...
Ani mi się śni wyściubiać nos spoza czterech (i ciepłych!) ścian. Szaro, buro i ponuro, trochę sennie.
A całości tej iście jesiennej atmosfery dopełnia Niedoszła Pani Tygrys z zaburzoną równowagą hormonalną, uskuteczniająca szalony drifting na korytarzu i wzywająca księcia. Wstyd, Pani Tygrysico, wstyd - rozpasanie seksualne w pani wieku! Niestety, Pani Tygrysica w ogóle się nie wstydzi, roztacza wokoło swe niepierwszej świeżości wdzięki i z godną podziwu zalotnością odgrywa rolę panny w opałach. Nie pozostaje nic innego, jak przetrwać ten bolesny dla uszu czas pełnych żalu pieśni miłosnych. Niestety, nie tym razem Pani Tygrysico, nie tym razem - i ty musisz przecierpieć swą smutną dolę niewolnicy Izaury. 

Dlatego, w ramach rekompensaty za jesienną pluchę, za otumanionego miłosnymi żądzami kota, za rower, któremu dziś pozostaje tylko smutno na mnie zerkać - coś dobrego, coś słodkiego, chwila odskoczni i zapomnienia. Batoniki. Lepkie, kleiste, ciągnące się. Takie, które można zrobić od ręki. Takie, które mają minimum składników, w wykonaniu są proste jak but i nie wymagają sterczenia nad piekarnikiem. Takie, jakie lubię najbardziej.



 Sposób na jesienną pluchę*:
  •  mieszanka płatków owsianych i ekspandowanego amarantusa - użyłam ponad dwóch szklanek
  • daktyle - szklanka
  • słodzidło (w moim przypadku miód) - łyżka
  • cynamon, imbir, szczypta soli
  • rodzynki - wedle upodobania
Daktyle i rodzynki moczę w osobnych naczyniach. Te pierwsze miksuję na gładką masę, mieszam razem z miodem i mieszanką płatków, posypując obficie cynamonem i imbirem. Jeżeli masa jest zbyt sucha/zbyt lepka, należy dodać słodzidła/płatków, jak nam intuicja podpowiada. Dodaję napuchnięte, mięciutkie rodzynki, całość wykładam na foremkę. I dopiero teraz zaczyna się najlepsza zabawa - kleistą ciapę należy rytmicznie ubijać, aby osiągnąć efekt o zwartej strukturze. Polecam dużą łychę i dobrą muzykę, w moim przypadku się sprawdziło. Gdy wszystko już uklepiemy na cacy, pozwalamy biedaczynie odpocząć na dolnej półce lodówki. Niech dojdzie do siebie, niech się przegryzie. A potem chwytamy za nóż, kroimy w kształty, jakie preferujemy, rozsiadamy się w fotelu i dajemy się ponieść chewy gooey super combo. Bon apetit!

*Przepisów na tego rodzaju batoniki jest milion pięćset sto dziewięćset, więc za dużo innowacji tu nie ma. Sam przepis jest na tyle prosty, że traktuję go jako bazę pod bardziej wyszukane szaleństwa. Ale patronem dzisiejszego dnia jest prostota i minimalizm. Bo liczy się umiar.

10 września 2013

Projekt: raw

Lubię tworzyć.
Lubię kreować nowe kształty, powoływać do życia twory mieszkające w mojej głowie, ucieleśniać istoty, które chcą wydostać się z pudełka zwanego wyobraźnią. Lubię uczucie, gdy coś, co do tej pory krzątało się w zakamarkach moich myśli, rodzi się i ożywa na kartach papieru, wodząc wokół wzrokiem i egzystując wespół ze mną. Lubię dotyk zużytego ołówka, dźwięk rysika tańczącego na powierzchni papieru, widok linii układających się w harmonijną całość. A najbardziej lubię uczucie, gdy odkładam swe narzędzie pracy i przyglądam się finalnemu efektowi. I gdy dostrzegam, że to, co wyszło spod mych rąk, jest czymś autonomicznym, co w trakcie narodzin zaczęło rządzić się własnymi prawami, wymykając się moim wyobrażeniom i oczekiwaniom. I gdy uzmysławiam sobie, że to ja stałam się narzędziem, by to, co do tej pory było ograniczane przez moje oczekiwania, stało się samodzielnym bytem, manifestującym się na powierzchni papieru.

Lubię tworzyć. Lubię tworzyć także w kuchni. Bo sporo artyzmu kryje się także i tutaj - umiejętność wykreowania czegoś z niczego jest zdolnością, którą wielu niestety neguje. A to wbrew pozorom wcale nie jest takie łatwe.

Kuchnia potrafi zaskakiwać. Wielokrotnie, dzień po dniu, jestem w stanie odkrywać w niej coś nowego. Zawsze pozostaje w niej coś, czego jeszcze nie było. I piszę to w pełni świadomie, jako osoba, która dawnymi czasy nie potrafiła nawet zaparzyć herbaty, o przygotowaniu grzanki nie wspominając. Naprawdę. Jeszcze kilka lat temu nie uwierzyłabym, że ktoś taki jak będzie ot tak, z własnej chęci, robić mleko kokosowe, albo czekoladę, albo cokolwiek innego, co wydawało się nieprawdopodobne i niemożliwe do wykonania. A jednak, stało się.

Im więcej eksperymentuję, wnikam i badam, tym bardziej czuję się podekscytowana mnogością i bogactwem tego, co oferuje natura, w swojej czystej postaci. I tym bardziej staram się wykorzystać właśnie te czyste, nieprzetworzone właściwości, ciesząc się pełnią i prostotą smaku.

Dlatego postanowiłam sobie - bo przecież od małych odkryć, od małych kroków zaczyna się wielka przygoda - jeden dzień w tygodniu urządzać na surowo. Mimo że na co dzień staram się wprowadzać jak najwięcej surowizny, to chciałabym w pełni spróbować ponieść się prostocie smaków płynących wprost z natury.

Pierwsza "surawka" już za mną. Wrażenia? Bardzo mi się podobało. Dużo ekscytacji i emocji, dużo smaku i udowodnienie sobie, że sięgając po surowiznę, wcale nie trzeba ograniczać się tylko do sałaty. Mam nadzieję, że "projekt raw" będzie prężnie się rozwijać i przyniesie dalsze wnioski i spostrzeżenia, które zaowocują w mojej kuchni.

Na początek smoothie. Już ostatnie, pożegnalne, bo malinowe. Na początek dnia i ostateczne rozstanie się ze smakami lata.


Smoothie prosto z sadu. Prawie.
  • maliny (użyłam 3/4, może ciut więcej, szklanki)
  • gruszka. Miękka, rozpadająca się. Prze-słodka.
  • śliwki (dwie)
  • sałata. Bez ograniczeń.
  • szpinak, dla aksamitnej konsystencji. I dlatego, że marniał na dnie lodówki.
  • cynamon
  • kilka kropel cytryny
  • łyżka domowego masła orzechowego

Wszystko miksuję. I już. Delektuję się, wyjadając łyżeczką i oblizując różowiaste wąsy, które wyrosły mi w okamgnieniu.


5 września 2013

O smakach lata i o kawce-nielocie

Jesień coraz bliżej nie tylko w kalendarzu, ale także za oknem. Choć i słońce w pełni blasku, i niebo przesycone błękitem, to czuć na skórze znajomy chłód. 
Dla mnie rozumowanie jest proste - nie ma żaru, nie ma lata. W moim odczuciu lato już minęło, a z nim odeszły te smaki, które na nowo rozleniwią moje podniebienie dopiero w przyszłym roku. Nie pozostaje mi nic innego, jak pielęgnować te smaki w sobie i czule się z nimi pożegnać do następnego sezonu.

Żegnajcie truskawki, maliny, borówki i jagody! Żegnajcie moi urodziwi przyjaciele! Co ja pocznę bez was przez czas zbliżającego się nieubłaganie chłodku?

Bo dla mnie lato to przede wszystkim owoce. Albo raczej ich mnogość, bo przecież owoce - w erze wyposażonych-we-wszystko-molochów - są zawsze. 
Owoce przekładam ponad warzywa. To te pierwsze mogę pochłaniać garściami, mogę objadać się nimi bez oporu, od rana do wieczora. Moje serce można podbić przede wszystkim mieszanką ulubionych owoców, ot co!

Dzisiaj nadszedł czas na pożegnanie się i podsumowanie smaków lata. Czyli refleksje i wspominki tych owoców, które eksplodowały bogactwem swych kolorów i smaków przez krótką chwilę. Tych, których pojawienie się na jarmarcznych stoiskach było równie gwałtowne, co ich zniknięcie. Czas na to, by pożegnać się ze smakami leśnych darów, a serdecznie uścisnąć rękę sadom, z ich okazałymi śliwkami i soczystymi gruchami.
Pożegnania nadszedł czas!

To jednak nie pożegnanie z leśnymi owocami sprawiło mi najwięcej trudności.
Czas na kilka słów o głównym bohaterze tegorocznych wakacji. Kilka słów o kawce-nielocie.

                                                       Bez zbędnych słów - oto Kurczak:


Przysłowiowe siedem nieszczęść - i to w najlepszym przypadku. Małe, brzydkie i nieopierzone. W takim stanie znalazłam coś, czemu do ptaka było bardzo, bardzo daleko. 
Przeogromna głowa, ciążąca na groteskowo maleńkim ciałku, jaśniejąca przezroczystą błonką cienka szyja i powykręcane, suche łapki. Toczyło się to nieszczęsne szkaradztwo po na wpół podeptanym trawniku, pośród rozwrzeszczanych dzieci i wyliniałych kocurów. Przewracało się z boku na bok, w odległości pół metra od mego balkoniku, z którego miałam doskonały widok na dramat pewnego czerwcowego popołudnia. 
Pisklak toczył się i toczył, a z jego toczenia się nic nie wynikało. Matki ani śladu, zainteresowania ze strony ptasich pobratymców - brak. Musiała wypaść sierota z gniazda i napytała sobie biedy, bo nikt jej teraz nie chce. Pytanie - zostawić ją na pastwę losu, czy wziąć sprawy w swoje ręce?

Decyzja była prosta. Po upływie kilku godzin matki wciąż ani widu, ani słychu, zbliżał się wieczór, a wraz z nim przybywać zaczęło coraz więcej osiedlowych kotów, o wypchanych kabzach i czujnikach nastawionych na wyłowienie wszystkiego, co się rusza i co można by zeżreć w kilku kęsach.

Z "na szybko" przygotowaną starą, wysłużoną klatką i niewielkim kartonikiem, wyszłam po te siedem nieszczęść i niewiele wysiłku musiałam włożyć w to, by je złapać. Co też ja mówię, złapać to za dużo powiedziane. Cała akcja ratownicza polegała na tym, że chwyciłam toczące się pisklę i wpakowałam je do zaciemnionego kartonika. A z kartonika - hyc! - do klatki. I tak rozpoczęła się przygoda z wychowaniem kawki-nielota.

Czy było trudno? Nie, nie było trudno, oczywiście jeżeli miało się wystarczająco dużo chęci i woli, by takim pisklakiem się zająć. Zważywszy na to, że dziób tej ptasiej poczwary był równie wielki, co zsyp na śmieci, z karmieniem nie było najmniejszych problemów. Wystarczyło zbliżyć się do poszkodowanego malca i bach! Ten już wrzeszczał w niebogłosy i pokazywał zawartość swoich trzewi (wierzcie mi, rozwartość dzioba była doprawdy imponująca!). Kurczaka przez cały okres jego wychowania karmiłam...z palca. Nawet wtedy, gdy Kurczak już sam radził sobie z jedzeniem, wielokrotnie zgłaszał się do mnie jak do mamy, czekając na porcję "ekstra" z głupkowato otwartym dziobem i błagalnym wzrokiem - "no daj, proszę!".

Kurczak rósł jak na drożdżach, ale słabo się przepierzał. I stąd wynikały problemy z lotem - osiągnięciem Kurczaka były wyczyny, w trakcie których był w stanie wznieść się na wysokość bez mała pół metra. Choć nie ukrywam, przepięknie wychodził mu lot w linii spadkowej. Zlatywał wprost cudownie. Gorzej z lataniem jako takim. 

Kurczak dorastał ze mną przez okres siedmiu, albo może i nawet ośmiu tygodni. Tyle wystarczyło, by w pełni pokochać tę małą pokrakę. Nigdy nie pomyślałabym, jak wiele przywiązania może okazać ptak. Bo Kurczak był w tej kwestii wyjątkowy - łaził za mną krok w krok, spał na ramieniu, nawoływał i gaworzył ze mną przy śniadaniu. I zawsze rozpaczliwie wołał o pomoc, gdy wpadł w tarapaty :) Wiele razy okazywał tak ogromne zaufanie, że życzę każdemu, aby mógł spotkać się z takimi objawami przelewania uczuć ze strony zwierzęcia. Teraz Kurczak jest już w dużo lepszym ośrodku - znajduje się pod specjalistyczną opieką w jednym z Ptasich Azylów w Polsce i według najświeższych relacji - całkowicie doszedł do siebie, pięknie się upierzył, lata na miarę orła i (co szczególnie napawa mnie radością) zgodnie z wolą opiekuna, pozostanie na terenie ośrodka, wespół z innymi ptakami, które pomimo zwróceniu im wolności, zdecydowały się pozostać w tym tymczasowym schronieniu :)

Dlaczego w ogóle poruszam ten problem? Bo w moich oczach zasadniczo wiąże się on z fałszywym humanitaryzmem. Przypadek Kurczaka spowodował, że spotkało mnie bolesne zderzenie z rzeczywistością. Z Rzeczywistością przez duże "R", gdzie słowa tracą swój sens i stają się pustą, bezdźwięczną powłoką, dudniącą głuchym echem pozbawionym sensu.
Historia Kurczaka jest długa i nie będę szczegółowo jej przywoływać, bo dnia by nie wystarczyło, by dać kompletne sprawozdanie. Ale to, co jest szczególnie ważne, to kwestia uzyskania, albo raczej brak, pomocy. 
Wraz z decyzją o opiece nad Kurczakiem, równolegle szukałam wszelkich ośrodków, w których mogłabym uzyskać pomoc. Nawet nie chciałam udawać, że jestem specjalistą w dziedzinie opieki nad ptactwem i wolałam oprzeć się na ludziach, którzy mają doświadczenie w tej materii. 
Zaczęłam działać na tyle, na ile mogłam - wpierw zgłosiłam się do ogrodu zoologicznego, w którym jest dość rozbudowana ptasiarnia. Niestety, odesłano mnie z kwitkiem (czy wiecie, że pisklę kawki jest zdolne do przetrzebienia całej populacji egzotycznych ptaków jako potencjalny nosiciel wirusa ptasiej grypy? Nie? To teraz możecie czuć się oświeceni). No, to w takim razie może schronisko? Skierowałam swoje kroki także i tam. I znów spotkało mnie rozczarowanie. Bo tak, jak najbardziej, są w stanie przyjąć pisklę, choćby z miejsca, po to jedynie, by je uśpić. Bądźmy logiczni - czy porywałabym Kurczaka z akcji dramatu toczącego się za moim oknem jedynie po to, by go uśpić? Równie dobrze mogłabym zostawić go kotom na pożarcie. Mój wyliniały, niedoszły tygrys też na pewno by nim nie pogardził.

Skończyło się na tym, że pisklę wychowałam podług wskazówek zawartych w obszernych artykułach, jakie udało mi się odnaleźć w sieci. I udało się. A kiedy przyszła chwila oświecenia, doszukałam się po wielu trudach specjalistycznego ośrodka, który w z pełną fachowością zatroszczył się o dalsze losy Kurczaka. A nie musiał, bo zgodnie z informacjami bardzo sympatycznego pana (który - notabene - został opiekunem Kurczaka) ów ośrodek nie przyjmuje ptaków z rodziny krukowatych. Na szczęście, dobra wola okazała się silniejsza ponad utarte schematy i formuły. Bo chcieć, to przede wszystkim móc. 

Dlatego dzisiejszego posta dedykuję wszystkim tym, którzy naprawdę pomagają. Którzy działają zgodnie z głoszonymi przez siebie hasłami, nie ukrywając pod górnolotnymi nawołaniami drugie, niechętne do niesienia pomocy, oblicze. Bo człowieka poznaje się po jego czynach, nie po słowach. Choćby były i najpiękniejsze pod słońcem, nic to, jeżeli owiane są nic nieznaczącą pustką.

Kurczak w jakiś czas po odnalezieniu, w trakcie karmienia. Coraz więcej piórek!
Kurczak rośnie jak na drożdżach! Z serii - spójrz, ja już sam siedzę!

Tron godny na miarę króla, który na nim zasiada :)
Z cyklu - nie bądź świnia, podziel się posiłkiem!

Wysokich lotów, Kurczaku!


4 września 2013

Wariacje kulinarne na temat: sushi

Obecnie nie ma chyba osoby, który nie miałaby zielonego pojęcia na temat tego, czym jest sushi. Nawet jeżeli nie miałaby za sobą doświadczenia spróbowania tego dania, to z całą pewnością samo pojęcie "sushi" nie byłoby obce. Nieważne, czy skojarzenia byłyby bliższe lub dalsze prawdzie - coś już pod kopułką dzwoni.

Niewątpliwie, sushi ostatnimi czasy zdobywa coraz większą popularność. Do tego stopnia, że dla leniwych dostępne są gotowe już zestawy, czekające w niewielkich pojemniczkach na potencjalnego wielbiciela japońskiej kuchni, wołając spośród zafoliowanych rybnych filetów - tutaj, tutaj jestem! Weź mnie! Biedny Jiro*, na sam taki widok chyba serce pękłoby mu z żalu!

Sushi jest daniem, które dużo wymaga, ale sporo także oferuje. Jest w stanie odwdzięczyć się za czas i energię mu poświęconą. To, co mu się daje, ono zwraca w stukrotnej postaci. A im więcej uwagi i uczucia mu się ofiaruje, tym większą niespodziankę przynosi w ostatecznym rezultacie. Nawet wtedy, gdy jest się królem amatorów, gdy brak podstawowych surowców, gdy - chcąc nie chcąc - dopuszcza się do profanacji. Sushi rozumie i docenia przede wszystkim dobre chęci.

Sushi bardzo uproszczone. Bo minimalizm to podstawa!

Sushi minimalistyczne:
  • płaty nori
  • ryż brązowy
  • czarna fasolka
  • dodatki: ogórek, papryka, sałata, szczypior
  • szczypta soli morskiej
Tak jak widać - to by było na tyle. Żadnego sosu sojowego, ani kropli octu ryżowego - nic, nic, nic. Totalna profanacja. A powód zupełnie przyziemny - sos sojowy skończył się dawno temu, octu ryżowego na składzie nie posiadam...A że chęć na sushi była ogromna, ratowałam się tym, co miałam. Jiro, wybacz! Nie bij!

Ryż przygotowałam dokładnie według receptury na kleik (klik w link), fasolkę azuki zastępując czarną. Przestudzony ryż nakładam na płat nori i wykładam suto ulubionymi dodatkami. Brzegi nori zwilżam delikatnie wodą i za pomocą maty formuję elegancki rulonik, który następnie tnę ostrym nożem na kilka części. Sushi serwuję na kilku ubitych łychach pozostałego ryżu, wespół z chrupkim ogórasem, jako że jestem łakomczuch nad łakomczuchy i ryżu nigdy dość!

*Jiro śni o sushi, do oglądania - marsz!

3 września 2013

Czeko-czeko-czekolada! Borówkowa.

Czekolada, wersja druga.
Po eksperymencie z czekoladą malinową przyszedł czas na ulepszenie receptury tak, by nowemu tworowi nie mieć nic do zarzucenia.

Trochę ciapania, trochę maziania, klejenia i babrania - i oto jest, czekolada, którą chłonę całą sobą. 
I nie jestem w stanie postawić jej jakiegokolwiek "ale". W moich oczach to po prostu królowa czekolad, i już. Prosta, niewyszukana, ale uderzającą głębią słodyczy! A choć prób stworzenia tworów czekoladopodobnych przede mną wiele, to ta dzisiejsza wyłoniła zdecydowanie moją faworytę.

Czuję się jak szalony doktor co rusz powołujący do życia nowe stwory. Swoją drogą, ciekawy sposób na życie i działalność jako taką. Królik i jego mała fabryka czekolady.
W to mi graj!

Czekolada. Domowa, bezcukrowa. Wersja II: borówkowa!

 Borówkowa w pełnej krasie.

Zaczynamy:
  • olej kokosowy - 3 łyżki
  • wiórki kokosowe - 3 łyżki
  • karob - 1,5 łyżki
  • kakao - 1,5 łyżki
  • cynamon - wedle uznania
  • 6 daktyli*
  • borówki
Wszystkie składniki - prócz borówek - miksuję na gładką masę. Wykładam dno foremki (masa jest bardzo lepka i klejąca, dlatego potrzeba dużo cierpliwości, by równomiernie ją rozprowadzić). Wierzch masy wykładam borówkami tak, by jak najbardziej zatopić w niej owoce. Całość zostawiam do stężenia w lodówce, najlepiej na całą noc. A potem nie pozostaje nic innego, jak w pełni dumy, że oto stworzyliśmy unikatowy twór czekoladopodobny, rozpłynąć się w niebycie...

*użyłam świeżych. W przypadku suszonych prawdopodobnie należałoby zwiększyć ich ilość i namoczyć je przed połączeniem z pozostałymi składnikami.

2 września 2013

Lubię placki: tarta (nie-tarta) płaczu warta

Na pytanie, co mnie doprowadza do płaczu, bez zająknięcia i z prędkością światła odpowiem natychmiast - cebula.
Zawsze i wszędzie, nieważne w jakich okolicznościach, cebula wyciśnie z moich oczu tyle łez, ile tylko się da. Jest bezlitosna i nie ma żadnych skrupułów, by zmusić mnie do wylania hektolitrów wody z mych ocząt. Chwyta się wszelkich możliwych sposobów, by brutalnie zakończyć starcie między nami. 
Jest sprytna i pozwoli łatwo się oszukać. Sztuczka z zapałką w zębach? Dla cebuli to żadne wyzwanie. Zmrożenie? Bułka z masłem. O przypaleniu nad kuchenką nie wspominając. 
Cebula jest trudnym zawodnikiem. 
Dlatego dziś postanowiłam dać jej nauczkę i utrzeć jej nosa. I niech nie myśli, że się jej upiecze!

Tarta- nie tarta, ale z pewnością cebulowa. Na gryczanym spodzie.


Moja wersja tarty-nie tarty.
Na spód:
  • szklanka kaszy gryczanej niepalonej, moczonej przez noc
  • otręby gryczane (max. pół szklanki), zalanych letnią wodą
  • mąka gryczana
  • moc przypraw: sól morska, kurkuma i pieprz, tymianek i oregano, kozieradka, tandoori masala, czosnek

Wszystkie składniki miksuję ze sobą. Dodaję tyle mąki, aby uzyskać elastyczne, możliwe do rozwałkowania ciasto.  Formuję wedle własnego upodobania, zazwyczaj są to rozgniecione placki, dziś padło na regularne prostokąty. Zagniatam krawędzie, wierzch placka wykładam cienko skrojonymi plasterkami czerwonej cebuli. Przed włożeniem do piekarnika suto posypuję ulubionymi przyprawami. Piekę w temp. 180 stopni przez około 30-40 minut, do momentu, gdy cebulka zmięknie i zeszkli się, a ciasto stanie się chrupiące.

Jestem w pełni świadoma, że powyższy twór ma mało wspólnego z tartą - szczerze powiedziawszy, to zwykły chrupiący, suchy placek wyłożony cebulą. Można zawołać z oburzeniem - cóż to za tarta, skoro nie ma żadnej śmietanowej tudzież jakiejkolwiek innej zalewy? Przyznaję się w pełni pokory, że określenie tegoż oto placka mianem tarty to nadużycie i obraza koneserów tego dania. Samego placucha wcinam w nieodłącznym towarzystwie pesto pesto!, które w pełni zastępuje mi sosy, gwarantujące specyficzną konsystencję tarty jako takiej.

Niech więc będzie, w ramach kompromisu - oto placek gryczany do bólu cebulowy, serwowany z potrójnie zielonym pesto. Choć ja i tak uparcie będę trzymać się uroczej nazwy (nie)tarty.