31 października 2013

Smaki jesieni: One apple a day...

...keeps the doctor away!
Czyli proste, niezobowiązujące śniadanie w myśl znanego, wpadającego w ucho powiedzonka. A choć głównym bohaterem jest jabłko, to jednak gwóźdź programu stanowi przede wszystkim awokado w powszechnie znanej wersji "na słodko".

Bo jesień nieodłącznie kojarzy mi się z jabłkami. Takimi dużymi, twardymi i soczystymi, których chrupkość i słodycz miąższu przegania wizję tnącego jak szpila wiatru za oknem. A których smak jednocześnie idealnie wpasowuje się w widok złocistych koron drzew na tle nieskazitelnie błękitnego nieba.

Przygotowanie czas zacząć, czyli lista składników w wersji wizualnej.

A tutaj efekt końcowy.


Z serii twórczych neologizmów - Avocadella w jesiennej odsłonie:
  • połówka dużego, dojrzałego awokado
  • czubata łyżeczka kakao
  • cynamon
  • centymetrowy plasterek świeżego imbiru
  • łyżeczka soku z cytryny
  • dwa-trzy daktyle (w moim przypadku świeże)*
  • opcjonalnie: łyżka maca
Wszystkie składniki miksujemy na aksamitną pastę. Ewentualnie można dodać odrobiny wody dla większej smarowności. Zajadamy jak kto lubi - ja stawiam nieodłącznie na jabłko.

*świeże daktyle wnoszą niepowtarzalną nutę smakową, coś na pograniczu toffi i karmelu. Serdecznie polecam, choć równie dobrze można zastosować jakiekolwiek inne preferowane słodzidło.


Offtopic.
Przeraża mnie szalejąca wokół inwazja halloweenowa. Gdzie się nie obejrzę, ściga mnie widok groteskowych dyniowych twarzy, pajęczyn, olbrzymich pająków i duchów. I ściska mnie nieopisany smutek, zmieszany na wpół z ironią - bo w zalewie całej tej makabreski rozmywa się i ucieka sens jutrzejszego dnia, Wszystkich Świętych, który nieodłącznie kojarzy się z radością i nadzieją. Który zachęca mnie do rozmyślań i refleksji nad moim życiem, jednocześnie przywołując ogrom niezapomnianych wspomnień wszystkich tych, którzy już odeszli. Który jest dla mnie dniem wyjątkowym, dniem weselenia się i wiary, że osoby bliskie memu sercu, które pożegnały się już z tym światem, bytują w lepszej rzeczywistości, radując się niebiańską chwałą. 

Buntuję się przeciw Halloween. Nie uznaję go i nie godzę się, by przesłaniał mi to, co dla mnie najważniejsze na czas nadchodzących dni. Stawiam veto przeciw wszystkim niewinnym duszkom, uroczym pajączkom i trupim czaszkom serwowanym jako słodkie babeczki śniadaniowe. I tak, piszę to z nieopisaną ironią. Bo nikt mi nie powie, że symbol śmierci, zaprezentowany w dosłownym obrazie procesów gnilnych może być uroczy.

30 października 2013

Z ziemi indyjskiej do..hawajskiej?

Znów nadszedł czas na zupę. Gęstą, aromatyczną, ciepłą. A jeśli ma być zupa, to koniecznie w doborowym towarzystwie. Rzecz jasna, mowa o plackach. I to nie byle jakich, bo puchatych ponad miarę. Nic, tylko zakasać rękawy i brać się do pracy. Zwłaszcza, jeżeli z dolnej półki w lodówce łypie na człowieka zalegająca pucha kokosowego mleczka. A skoro już jest się w posiadaniu takowej, mając jednocześnie w zanadrzu puchnącego brokuła, to dlaczego by nie wcielić się w masterchefa tudzież inną znamienitą znakomitość i nie stworzyć własnej wizji kuchni indyjskiej.

To do dzieła. Wariacje na temat indyjskich specjałów czas zacząć.

Na pierwszy ogień - placki:
  • 2 szklanki mąki orkiszowej
  • 1 szklanka gęstego mleka kokosowego
  • przyprawy: oregano, kurkuma i pieprz ziołowy, sól, tandoori masala, sól morska, kozieradka
  • pietruszka, koperek - wedle uznania
Wszystkie składniki mieszamy i zagniatamy w elastyczną kulkę. Odstawiamy do leżakowania przynajmniej na godzinkę. Po tym czasie rozrabiamy ciasto, kroimy na kilka równych części i rozwałkujemy na okrągłe placuchy. Pieczemy na suchej patelni. Ot, cała filozofia.
Najlepsze na ciepło. Bezapelacyjnie.

Zupa:
  • duży brokuł
  • bulion warzywny (im bardziej przyprawiony, tym lepiej ;) jak zawsze, dla niepowtarzalnego aromatu, polecam jako wkładkę podpieczoną na kuchence cebulę) - około litra
  • szklanka mleka kokosowego
  • przyprawy: kurkuma, tandoori, pieprz, sól morska, oregano, kozieradka, kurkuma, szczypta cynamonu, kumin, kolendra i kmin
  • łyżka oleju kokosowego
  • czerwona cebula
  • zielona pasta curry
  • wiórki kokosowe
Pastę curry rozrabiamy w niewielkiej ilości wody i podgrzewamy w sporym garze. W międzyczasie szklimy na oleju kokosowym zmieloną kolendrę wraz z kuminem i kminkiem. Gdy przyprawy zaczną wydzielać przyjemny aromat, dorzucamy skrojoną w piórka cebulę, podgrzewamy do zeszklenia. Dodajemy ściętego w drobne różyczki brokuła, następnie przerzucamy wszystko do gara z podgrzaną pastą curry. Całość zalewamy bulionem, dodajemy pozostałe przyprawy, ewentualnie dolewamy odrobinę wody. Gdy brokuł nabierze soczystej zieleni, zdejmujemy zupę z palnika i dodajemy mleko kokosowe. Całość miksujemy na aksamitny krem. Wedle upodobania posypujemy koperkiem, pietruszką, podprażonymi wiórkami kokosowymi. 
Podajemy w towarzystwie placków. I zajadamy się, ciesząc się z fantastycznej konsystencji, grubości i miękkości placuchowych puchatków. Od czasu uczty pod patronatem romansu indyjsko-hawajskiego puchate, kokosowe placki stały się moim number one. Po prostu - lubię placki i tyle.


27 października 2013

Czas na przerwę, czas na Picnic!

Czy ktokolwiek pamięta jeszcze taki przebój, jakim był niegdyś baton Picnic? Nie wiem jak inni, ale połączenie orzeszków ziemnych, czekolady i rodzynek zaskarbiły moje młodociane serce i jako dzieciak często sięgałam po tę formę łakoci.

Picnic był jednym z tych rodzajów słodyczy, które przeminęły bezpowrotnie, a które zapisały się w pamięci jako symbole dzieciństwa. Odszedł wraz z takimi przeżytkami, jak lody Bambino, gumy Donald czy kanapkowy krem Snickers. Zniknął nie tylko ze sklepowych półek, ale także i z serca - niestety, drogi Picniku, dziś moim numerem jeden są tylko i wyłącznie słodkości własnej produkcji.

Nie będę jednak się zapierać - sentyment pozostał, bo to właśnie przez wspomnienie dawnego Picnica powstały te oto koślawe mini-batoniki. Słodkie, naturalne, takie prawdziwe. I po raz kolejny mogę wznieść okrzyk - niech żyją home-made sweets!

Władca słodkości: Cztery wieże

Omnomnom!

Ruszamy:
  • płatki owsiane: 1-1.5 szklanki (miałam mieszankę płatków i poppingu z amarantusa)
  • masło orzechowe - 3/4 lub cała szklanka
  • rodzynki: 3/4 szklanki
  • daktyle: 3/4 szklanki
  • miód/melasa: pół szklanki
  • kakao: 3-4 czubate łyżki
  • wiórki kokosowe: szklanka
  • cynamon, imbir, chili, sól morska
  • sok z cytryny
  • olej kokosowy - 2 łyżki
Do dzieła.
Spód: daktyle zalewamy z wodą (ponad poziom daktyli) i miksujemy na pastę. Dodajemy szklankę płatków, ewentualnie kilka łyżek wiórków kokosowych, 1.5 łyżki kakao, cynamon wraz z imbirem i wyrabiamy na jednolitą masę. Będzie ciężko, ale warto. Następnie wykładamy całość na foremkę, porządnie uklepujemy i wstawiamy do lodówki, niech odpocznie.

Masa karmelowa: rodzynki namaczamy lub przelewamy wrzątkiem, żeby napęczniały i namiękły. Miód rozpuszczamy w ciepłej wodzie, by uzyskać płynną formę. Do miodowego syropu dodajemy sok z cytryny i cynamon. Masło orzechowe miksujemy z wiórkami i łyżką oleju kokosowego, dosypujemy szczyptę soli, mieszamy z rodzynkami i miodem (3 łyżki miodowej zalewy zostawiamy na potrzeby ostatniej warstwy). Mile widziane są tutaj także delikatnie skruszone lub całe orzeszki ziemne. Masa będzie bardzo kleista i nieco toporna, ale w pełni cierpliwości, z uśmiechem na twarzy, należy wyłożyć ją na lekko schłodzony spód. Smarujemy niedbale, by uzyskać efekt mniej więcej równej warstwy.

Czekolada: Olej kokosowy miksujemy wraz z pozostałymi wiórkami, miodem i kakao, ewentualnie z łyżką masła orzechowego, dodajemy szczyptę chili i miksujemy. Wykładamy ostrożnie na masę karmelową i wstawiamy do lodówki, by schłodzić. 

Gotowe. Home-made Picnic bars podano na stół!

A już wkrótce wielka premiera: kostka mocy w nowej odsłonie. Pełnia rozpusty i kulinarnego hedonizmu - na blogu już w przyszłym tygodniu.




25 października 2013

O tropikach we własnym domu i o tym, jak zostałam Hulkiem...

...czyli krótka historia o tym, jak z mięciocha zmieniam się w twardziela.
To, że obecnie z lubością określam się mianem Królika nie oznacza, że zawsze tak było. Był taki czas, kiedy do mienia Królika było mi bardzo, bardzo daleko. Jeśli miałabym przypisać mojej dawnej świadomości żywieniowej wartość od 1 do 10, postawiałbym na jedynkę z dwoma minusami. Tak, tak, przez dłuższy okres wyrządzałam sobie krzywdę, miotając się i rzucając na co rusz nowsze rozwiązania żywieniowe. Po wszystkich tych anty-genialnych pomysłach, co zrobić ze swoim ciałem, ono samo postawiło mi veto i zamanifestowało, że ktoś tu upadł na głowę. I jeżeli ów ktoś szybko się nie otrząśnie, to skiepści sprawę na całego. Nie było czasu na rozmyślania, wybór był prosty. Albo, albo - albo w dalszym ciągu będę kombinować jak koń pod górkę i podkopywać fundamenty własnego ciała, albo wezmę się w garść i sięgnę po zagubiony po drodze zdrowy rozsądek.

Coby nie zanudzać i nie pisać zbędnych słów - moja droga była niesamowicie długa, ale niezwykle prosta. Zwróciłam się ku zielonemu. I tyle. Ksywka Królik zobowiązuje - obecnie nie wyobrażam sobie dnia bez sporej dawki zielska. A jak zielenina, to przede wszystkim surowa. Nie mam zamiaru propagować jakiegokolwiek stylu żywieniowego, piszę tylko i wyłącznie o własnych doświadczeniach. Rok temu pożegnałam się z mięsem, i wcale a wcale za nim nie tęsknię. Moja decyzja nie wypływała ani z powodów zdrowotnych, ani etycznych - zachowam ją dla siebie. Jedyne, co mogę dodać to to, że w chwili obecnej odczuwam znacznie większą empatię do żywych istnień w ogóle i czuję się znacznie spokojniej. Lekko nie tylko na ciele, ale też na duchu. Łatwiej panować mi nad sobą, nie popadam we frustrację z byle błahostek. Dostrzegam więcej i zatrzymuję wzrok na tym, co wcześniej pozostawałoby dla mnie niewidoczne. Czasem mam wrażenie, że cały świat chce tak bardzo, ze wszystkich sił pokazać mi, że żyje. Im bardziej dostrzegam boże stworzenie wokół mnie, tym otwiera się ono na mnie coraz bardziej. Deszcz wirujących liści, wiewiórka buszująca w trawie na wyciągnięcie ręki, młoda sarna przebiegająca tuż przed kołami roweru. Nawet mój ukochany Kurczak, vel Kawek-Nielot, którym przyszło mi się opiekować, udowodnił mi, ile woli życia i ile zaufania może kryć się w maleńkim, niekształtnym ciałku.

O zmianach, jakie zaszły, mogłabym pisać bez końca. Aby wrócić do głównego wątku i dać odpowiedź na tytułowe zagadnienie, wypada bądź co bądź naskrobać parę słów. 
Jak zostałam Hulkiem? Proste - zielenina, pochłanianie nieprzyzwoitych wręcz ilości owoców i warzyw, głównie w surowej postaci. Więcej siemienia lnianego i oleju lnianego w ogóle. Słodycze - tylko te home-made. Żeby było jasne - kiedyś słodycze pełniły u mnie rolę priorytetową. Naprawdę. Opakowanie ciastek bądź dwie tabliczki czekolad serwowałam sobie w miejsce obiadu. W tłustych latach obiadem był słoik czekoladowego kremu. Taki duży. Teraz w ogóle nie tęsknię za sklepowymi łakociami. Nie, nie brakuje mi ich, nie tęsknię za nimi. Póki co, jestem głucha na ich wołanie. Zadowalam się tymi słodkościami, które przygotuję samodzielnie, z tego, co Bóg stworzył samoistnie i nie ma potrzeby, by to ulepszać. Siła tkwi w prostocie, to jedna z moich głównych zasad. Poza tym, nie siląc się na wymuszone skromności, home-made sweets są znacznie lepsze od gotowych produktów. Co ja też gadam, te drugie nie mają szans z jakimkolwiek efektem moich doświadczeń kulinarnych w zakresie wyrobu słodyczy, nawet jeśli wygląd wizualny ma jeszcze sporo do życzenia.

Zaraz, zaraz - a po czym wnioskuję, że przestaję być mięciochem? Niby dlaczego stwierdzam, że jestem Hulkiem? Ano dlatego, że własne ciało otwarcie pokazuje, na co je stać. Żeby nie rzucać słów po próżnicy - zmarzlak był ze mnie okrutny. Nielubienie zimna swoją drogą, ale notoryczne odczuwanie zimna nawet w czasie wysokiej, naprawdę wysokiej temperatury, to już sprawa, której trzeba się bliżej przyjrzeć. Dłonie i stópki zimne do tego stopnia, że przeszkadzają i sprawiają fizyczny ból właścicielowi są chyba najdobitniejszym alarmem i manifestem ciała, że coś w nim nie gra. Cienkie włosy, ciągle pękające paznokcie - ejże, przecież zaczynam się sypać! Nie chcąc doprowadzić się do ruiny stwierdziłam, że czas zastosować S.O.S własnemu ciału i oto dziś odwdzięcza mi się ono w całej krasie.
Zimno? Jakie zimno? Od dłuższego czasu nie pamiętam, żebym narzekała na chłód. Dłonie, stopy - co z nimi? Ano, wszystko w najlepszym porządku. Ciepłe, aż miło. Włosów przybyło. Paznokcie rosną w tempie młodego bambusa i ani myślą pękać. Mam więcej energii i mocy. Coraz rzadziej napadają mnie chwile chronicznego zmęczenia. I koniec końców coś, co jest mi największą dumą. Skóra. Nic a nic nie jest sucha. W ogóle. Zważywszy na fakt, że karmię ją olejem kokosowym raz, co najwyżej dwa razy w tygodniu, stanowi to dla mnie duże osiągnięcie. Tak, piszę to jako osoba, która notorycznie użerała się ze skórą suchą jak wiór.

Wciąż borykam się z pewnymi problemami, które zafundowałam sobie na własne życzenie, ale jest lepiej. Podsumowując - chcecie być zdrowsi? Jedźcie garściami pietruchę, popijając smoothie pietruszkowym i herbatką pokrzywową. W międzyczasie opychajcie się sałatą ;) A tak szczerze - im bliżej natury, tym lepiej. To ona najlepiej pokazuje, jak być silnym ciałem i duchem.

Kilka słów na ostateczne zakończenie. Nie mam zamiaru nikogo oświecać i zaglądać komukolwiek do talerza, bo w moich oczach jest to karygodne. Nigdy nie pogodzę się z przymusem i nie zdzierżę metody ognia i miecza w jakiejkolwiek dziedzinie. Niech każdy pozostanie wolny, bo to wolność decyduje o tym, jakim jesteśmy człowiekiem.



Tym razem smoothie. Paćkowate, gęste, niesamowicie maślane. I zielone, jak zawsze.
  • pół awokado*
  • gruszka, soczysta i mięciutka
  • śliwki, ile kto lubi, im słodsze, tym lepsze
  • gruby plaster świeżego umbiru
  • pietrucha - bez ograniczeń!
  • szpinak - dwie wiązki (lub garści już oporządzonego)
  • sałata
  • cynamon, łyżka soku z cytryny
  • extra combo - spirulina, mój nowy heros <3 (opcjonalnie)
Zmiksować. Zajadać. Uśmiechać się.


*odnośnie awokado. Eksperymentowaliście kiedykolwiek z kiełkowaniem? Ja tak. Prób było kilka. I udało się - mogę nazwać się pękającą z dumy posiadaczki młodego drzewka. Mój awek zajmuje obecnie honorowe miejsce na parapecie, prężąc się i bez umiaru pnąc się w górę. Jest ciągle głodny i rośnie jak na drożdżach. W pośpiechu osiągnięcia jak największych rozmiarów zapomniał tylko, że można rosnąć także i wszerz. W rezultacie upodobnił się do długiego i cienkiego patyczaka, zwieńczonego rozłożystym, zielonym irokezem. Nosi imię adekwatne do swego wyglądu, zwąc się Hosio (hosoi - z jap. cienki). Jest przepiękny i przewspaniały, a w swej wspaniałości zapewnia mi solidną dawkę chlorofilu i czystego powietrza ;D



 Tutaj Hosio-młodzieniaszek. Jeszcze w powijakach.

Hosio w całek okazałości. Na dole, po lewo, strzelająca w górę łodyżka - to Panna Daktylla.

A tu Hosio sprzed trzech tygodni. Tak to się rozpycha na boki!

I znów - prezentacja całościowa.

A tutaj Panna Daktylla już na własnych włościach.
 
- podsumowanie nasuwa się samoistnie - warto eksperymentować :) Bo kto powiedział, że nie można mieć tropików we własnym domu?

20 października 2013

Aloo gobi. W zupie.

Miałam ochotę na ziemniaki. Przeogromną i nieodpartą, od rana myślałam tylko i wyłącznie o ziemniakach. W kuchni zalegał też kalafior. Olbrzymi, wielkości piłki do siatkówki, a może nawet koszykówki. Czekał też przepis na aloo gobi, do wypróbowania. Ale było także zamówienie na zupę. Jak to połączyć? No przecież, cóż to za problem - wystarczy ruszyć głową. I tym sposobem powstało aloo gobi, tyle że w zupie.

Rozgrzewające. Ciepłe i smaczne. I jednocześnie takie proste. Danie wprost na jesienną, ale słoneczną aurę. 

Czas na zupę a'la aloo gobi!

Inspirację na aloo gobi zaczerpnęłam z tego przepisu: Aloo gobi - klik w link

  • ziemniaki (wedle upodobania)
  • kalafior
  • marchewka
  • olej kokosowy* - 2 łyżki
  • bulion warzywny
  • przyprawy: kmin, kminek, kolendra, cynamon, imbir, sól morska, pieprz, kurkuma, szczypta chili, tandoori masala
  • pietrucha
  • opcjonalnie: dynia
Podstawą jest dobry, wyrazisty w smaku bulion. Moim sposobem na wydobycie głębokiego aromatu jest dodanie do wywaru podpieczonej na kuchence cebuli, wbrew pozorom, ta niepozorna błahostka potrafi wiele wnieść do smaku bulionu.

W głębokim garnku podgrzewamy olej i wrzucamy zmieloną kolendrę wraz z kminem i kminkiem. W chwili, gdy przyprawy zaczną wydzielać przyjemny zapach, wrzucamy skrojone w kostkę ziemniaki. Gdy zeszklą się i odrobinę zmiękną, dołączamy podzielonego na drobne różyczki kalafiora. Podsmażamy chwilę i całość zalewamy bulionem, dodając resztę przypraw. Gotujemy około 20-30 minut.

Zupę podałam ze skrojonymi w łódeczkę i upieczonymi ziemniakami (polecam, fantastycznie podkreśliły całość) oraz plastrami równie podpieczonej dyni, suto posypując koperkiem i pietruszką. 
Jeżeli o mnie chodzi - zupne aloo gobi podbiło moje podniebienie. Eksperyment nad przeistoczeniem indyjskiego gulaszu w zupę zakończył się sukcesem i po raz wtóry dostarczył mi dowodów na to, że kuchnia z wzajemnością lubi się z eklektyzmem i synkretyzmem. A już w szczególności uwielbia spontaniczność i pragnienie odkrywania nowych smaków.

*równie dobrze sprawdzi się każdy inny olej, choć przyznaję, że aromat oleju kokosowego dobitnie podkreślił aromat zupy i nadał jej nutkę egzotyki - w przypadku zupy aloo gobi wyszło to na ogromny plus!

17 października 2013

Lubię placki: tacos. Orkiszowe.




Pieśni "Lubię placki" ciąg dalszy.
Tematyka placków została niewdzięcznie wepchnięta w kąt, a same placki zapomniane. Nie godzi się, by to, co lubię najbardziej (no, prawie najbardziej) porastało pajęczynami i metrową warstwą kurzu, więc dzisiejszy dzień jest dniem wielkiego powrotu i triumfu placków.

Placki-Reaktywacja. Dziś orkiszowe, na modłę tacosów. A że kuchnia lubi eklektyzm, to niech będzie i polska nuta, w postaci czerwonej kapusty.


Placki potrafią wiele wyrażać. Na przykład tu wdzięczą się niby motyle..


..placki się nie wstydzą. Otwarcie pokazują swoje wnętrze.

A teraz, czas na przepis. Czyli jak zrobić placka a'la tacos w wersji a'la Królik.

  • mąka (orkiszowa, im wyższa tym lepsza)
  • woda
 I już. To wszystko. Mąkę zagniatamy z wodą na kulę, dzielimy na mniejsze kawałki, rozwałkujemy na cienkiego placucha i grzejemy na suchej patelni. Ot, co, nie ma nic prostszego.

Najwięcej wyrazu nadają plackom dodatki. A fantazja jest tu nieograniczona: pietrucha, koperek, kolendra z kminem i kuminem, tymianek, oregano, kurkuma, tandoori masala, pieprz, ostra papryka, czosnek...Wystarczy kompozycja ulubionych przypraw, by uzyskać aromatycznego placka. I już.

Nadzienie - dobrowolne. Tym razem do placka trafiła papryka, ogóras, szczypiorek oraz czerwona sałata, wszystko w wersji surowej, wymieszanej z olejem lnianym i solidną dawką przypraw. A wszystko na podłożu kruchej sałaty i w towarzystwie kilku sparowanych pieczarek.

Pseudo-tacos - jak dla mnie - są wyborne. Kruche, delikatnie chrupiące, niesamowicie lekkie dzięki mące orkiszowej w miejsce pszennej. Placki te często goszczą na moim stole, zaskarbiając sobie moją sympatię szczególnie przez prostotę ich wykonania i głębię smaku. Nie widziałabym żadnych przeciwwskazań, by jeść je codziennie :)

Sponsorem dzisiejszego przepisu niech będzie motto - bo prostota może być smaczna. (Oj, naprawdę!)

A już wkrótce kilka słów o hulkowaniu, czyli o tym, jak zostałam Hulkiem.


14 października 2013

Kulawe serca, czyli raw(r)uję w pełni jesiennie

Kulawe serca, czyli moje 'ente' podejście do raw słodyczy i usilnej próby poprawy ich jakości wizualnych. Jaki jest tego efekt, widać na poniższych obrazkach, co nie zmienia faktu, że jestem szczególnie dumna ze swojego wytworu, mimo że jest koślawy. Przyznaję, serca wyglądają nieco na rozjechane, poobijane i mocno pokopane. Ale okazały się przepyszne i nie mogłam im nic, a nic zarzucić.

Ostatnio dużo było o słodyczach. W najbliższym czasie postaram się to zmienić, bo w mej kuchni wrze od przygotowań różnego rodzaju placków obiadowych, a jak wiadomo, hasło "lubię placki" nie jest mi obce i czas najwyższy przybliżyć trochę te dania, które są mi szczególnie bliskie.

Tymczasem receptura na kulawe serca.

Serduszka jeszcze w stanie idealnym, przed kulminacyjnym momentem wyskoczenia z foremek!

A tutaj już po. Czyli serduszka a'la zapaśnicy po starciu z rozpędzoną ciężarówką

Jak to się robi?
  • płatki owsiane (szklanka)
  • suszone figi i morele (w proporcji pół na pół, pół szklanki)
  • melasa (używam z chleba świętojańskiego), łyżka lub dwie
  • cynamon, imbir
  • opcjonalnie: wiórki kokosowe, kakao, karob
  • extra gratis: jako składnik znacznie podnoszący walory smakowe - strąki karobu, o których mowa była w poprzednim poście
Dodatkowo, na warstwę śmietankową:
  • śmietanka kokosowa (około szklanki)*
  • olej kokosowy - łyżka lub dwie
  • cynamon 
  • dwie łyżki melasy lub niecałe pół szklanki daktyli
Część pierwszą - kakaową - przygotowujemy, łącząc i miksując ze sobą wszystkie składniki (suszone owoce wpierw należy namoczyć i zmiksować wraz z wodą, w której się moczyły. Polecam używać tych niesiarkowanych, są dużo bardziej aromatyczne. Zupełnie nieskromnie pochwalę się, że zastosowane przeze mnie figi wywodziły się wprost ze słonecznej Medugorje i uparcie będę twierdzić, że żadne inne nie są tak pyszne, słodziutkie i mięciutkie, jak właśnie te medugorjskie! O!) Po zmiksowaniu składników można dodać opcjonalnie wiórki lub inne umilacze smakowe (np. strąki karobowe ;) myślę, że równie ciekawie sprawdzą się płatki kokosowe, jako smaczniejszy zastępnik wiórków). Masa będzie bardzo zwarta, ale taka powinna być. Wykładamy ją do foremek/foremki i bierzemy się do dalszego majsterkowania.

Śmietankę delikatnie mieszamy z olejem, dodajemy szczyptę cynamonu i jako coś do posłodzenia - melasę (miód) lub masę daktylową (namoczone i zmiksowane wraz z wodą daktyle). Tak powstałą masę nakładamy na spód i odstawiamy do stężenia.

Efekt i moje wrażenia? Serduszka charakteryzowały się idealną konsystencją, nie rozpadały się, nie kruszyły i nie rozwarstwiały, a że wyszły z lekka pokopane, cóż - jest to wina tylko i wyłącznie mojej niecierpliwości w obchodzeniu się z silikonowymi foremkami...Za to gwarantuję, że w smaku są przepyszne :) W sam raz na te wczesne, mgliste poranki, kiedy przed człowiekiem wiele godzin pracy i potrzeba energetycznego kopa na długi, długi czas. A żeby było na bogato, to w zestawie z kulawymi sercami znalazło się miejsce także i na szejka dla twardzieli ;) Tym razem z niewielkim dodatkiem śmietanki kokosowej i bez bicia przyznaję, że tym sposobem mogę stawać się twardzielem dzień po dniu :D


 *Najlepsza domowa! Pyszna, gęsta, słodka i bez tego puszkowego posmaku. Poniżej - co by nie gadać po próżnicy - prezentacja mleka i śmietanki kokosowej w warunkach domowych. 

  No popatrzcie, jaka jestem gęsta!
Aż się prosi, by wszamać całość, taka jest słodka i puchata! 

I jak zawsze, smacznego!

8 października 2013

O fantazyjnym znalezisku i najlepszych figach

O tym, co udało mi się znaleźć w trakcie pobytu w Medugorje, warto by naskrobać słów parę.
Obecnie każdy (lub prawie każdy) słyszał o czymś takim jak karob. Ja osobiście bardzo za tym niepozornym produktem przepadam i używam go naprawdę sporo. Ale nigdy nie miałam styczności z pierwotnym surowcem, z którego karob powstaje, co najwyżej na obrazku. A tu proszę, niespodzianka - w jednym z warzywniaczków znaleźć można było istne cuda. 

Na samo wspomnienie o asortymencie niepozornego, ulicznego sklepiku, wzdycham głęboko, marząc o niebieskich migdałach i życząc sobie, aby i mój warzywniak był w równym stopniu zaopatrzony, co ten medugorski. 

O samych owocach i warzywach długo można by pisać, a zamiast wyliczenia wszystkich tych rodzajów wspomnę tylko o tym, co mnie urzekło - wszystkie one były dojrzałe. Miękkie, soczyste, takie akurat do jedzenia. Zieloniutkie awokado, o zapadającej się skórce, pokryte mozaiką brązowych plamek banany, olbrzymie mango, ustępujące pod naciskiem palców...Żyć, nie umierać.

Ale owoce i warzywa to dopiero wstęp do dalszych pyszności, które kryły się na sklepowych półkach. Domowej produkcji ajwary w olbrzymich, litrowych słojach, orzechowe miody, melasy z pędów sosny, home-made konfitury i dżemy z lokalnych owoców...I ręcznie formowane bakaliowe batoniki, o - bagatela - czteroskładnikowym składzie: figi, orzechy włoskie, migdały i miód. Dowód na to, że prostota jest najlepszym rozwiązaniem. I cała półka świeżych, kozich serów, bez niepożądanych gratisów w składzie. Po prostu sery, o których można powiedzieć, że są serami. Procent sera w serze wynosił okrągłe sto procent.

Ale dość o tym i owym, a czas przedstawić swą zdobycz, która sprawiła mi ogrom satysfakcji.
Chleb świętojański. 
Czyli najprościej mówiąc - to, z czego powstaje karob.
Suche, mało atrakcyjne strąki, sprzedawane na wagę. Nie wyglądały atrakcyjnie, ale sam zapach powalał na kolana. Wzięłam niewielką torebkę, na próbę, by przekonać się na własnej skórze, cóż to takiego.

Strąki były suche, ale bardzo kruche. Bez problemu dało się je łamać i rozcierać w palcach. Ja akurat wytoczyłam im cięższą artylerię, bo po powrocie do domu urządziłam im istną jatkę za pomocą młotka. Tak rozkruszone strąki zamknęłam w szczelnym słoiczku i napawam się ich oszałamiającym, wręcz narkotycznym zapachem za każdym razem, gdy odkręcam wieczko. Są fantastyczne. Same w sobie może nie są warte Olimpu, ale świetnie sprawdzają się jako dodatek do wszelkiego rodzaju papek i batoników, podkreślając ich walory smakowe. Poza tym przyjemnie chrupią. O tym, w jakich okolicznościach wykorzystałam te mało reprezentacyjne chrupki, już niebawem :)

Drodzy państwo, oto chleb świętojański. Albo to, co pozostało z niego po starciu z młotkiem.


A na koniec jeszcze kilka słów o najlepszych figach na świecie.
Bo nigdzie nie ma tak przepysznych i przesłodkich fig, jak tutaj. Soczyste, o-g-r-o-m-n-e, miękkie, o aromatycznym, mięsistym miąższu..Mmmm, pychota! Wspominając smak medugorskich fig, wcale a wcale nie dziwię się, że figi brano pod uwagę jako owoce, którymi wąż skusił Ewę. Naprawdę, nie sposób było im się oprzeć. Koszyk fig to stanowczo za mało, by zaspokoić apetyt...

W swym pragnieniu podzielenia się tymi cudnymi owocami ze swoimi domownikami, zerwałam kilka jeszcze niedojrzałych, zapakowałam bezpiecznie i wiozłam je ponad trzydzieści godzin w głębinach swego bagażu. Niestety, słońce słońcu nierówne, i pomimo leżakowania w kuchennym zaciszu, przywiezione figi w ogóle nie dorównywały w smaku swym dojrzałym w pełnym, medugorskim słońcu pobratymcom. Niemniej jednak, stanowiły miły dodatek do smoothie, a sam ich kolor rekompensował brak tej pełni, którą charakteryzowały się figi hen, hen daleko stąd...


 Smoothie. Tradycyjnie, banan, szpinak i sałata, z imbirową nutą, szczyptą cynamonu i w towarzystwie spiruliny.


4 października 2013

Miejsce, w którym czas się zatrzymał..

Są takie miejsca, w których czas nie odgrywa żadnej roli. W których płynie inaczej, wolniej, niespiesznie, zatrzymując się raz po raz. Są takie miejsca, w których nagromadzone przez lata troski opuszczają serce, miejsca, w których się młodnieje, ubywa lat. 
Wróciłam jednego z takich miejsc i czuję w sobie moc. Tętnię energią i wewnętrzną, niepohamowaną radością, którą chcę się dzielić i przelewać. I to nie dlatego, że otrzymałam solidną dawkę słońca, że obcowałam z niedostępną na co dzień egzotyką, że otaczał mnie ogrom barw. Wypełnia mnie radość i błogość, bo byłam w miejscu, w którym doznaje się oczyszczenia. Mówiąc inaczej, przeprowadziłam kosmetykę duszy. I zwłaszcza teraz, po upływie czasu dostrzegam, jak bardzo była przybrudzona.

Wróciłam z Medugorje. Nie będę pisać o tym, ile dał mi ten wyjazd, bo nie sposób tego zrobić. Nie sposób opisać wszystkich tych przeżyć, które dane mi było doświadczyć. Nie sposób opisać wszystkich tych ludzi o otwartych sercach, ciepłych słów, serdecznych dłoni, bezinteresownego poświęcenia i chęci niesienia pomocy. Nie sposób opisać uczucia, gdy gołą stopą wspina się kamień po kamieniu na szczyt Krizevacu, gdy wpatruje się we wtopiony w rozgwieżdżone, nocne niebo ogromny, biały krzyż na szczycie tej góry, gdy mija się starszych ludzi, wspinających się na strome, kamieniste wzniesienie razem, trzymając się za rękę. Nie umiem opisać widoku matki, niosącej w nosidełku na plecach śpiące dziecko w drodze na Górę Objawień, zażyłości między dwójką staruszek odmawiających modlitwę przed drewnianym krucyfiksem, serdeczności straganiarki, goniącej za mną z ogromnym owocem granatu i wciskającej mi go w dłoń. Słowa są zbyt płaskie, by wyrazić wszystko, co widziało się oczami i co słyszało się uszami. To są rzeczy, które odebrać można tylko sercem.
To nie był mój pierwszy wyjazd w to miejsce. I mam nadzieję, że nie ostatni. Obym mogła jeszcze kiedyś stanąć na szczycie Krizevacu i powtórnie udać się tam nocą. Obym mogła po raz wtóry wejść na szlak Góry Objawień i badać wąski uliczki Dubrovnika. Obym jeszcze tam wróciła.

Kilka migawek ręką amatora:

Widok na porządku dziennym. Też chciałabym taki widok w ogródku, którego nie mam (zdjęcie nie mojego autorstwa)


Chciałam popływać razem z nimi, naprawdę.

Mury miejskie Dubrovnika, początek drogi.

Dość wstydliwy pan, który unikał obiektywu jak ognia. Ale mój upór okazał się silniejszy niż jego nieśmiałość.

 

Dubrovnik

Sjesta pełną gębą.



Winogrona najlepsze na świecie. Najsmaczniejsze prosto z krzaka.

Urzekł mnie swą innością.

Krizevac. Szczyt.




Korcula. 






Serpentynki.


A o tym, co ciekawego z kulinariów znalazłam, już wkrótce :)