24 listopada 2013

Pumpkin fudge!


W moim domu mieszkają krówkożercy.
Wcielając się w niewdzięczną rolę strażnika pewnych nawyków żywieniowych, raz po raz odsłaniam swoje oblicza małego anarchisty, bojkotującego wszystko to, co w swym składzie ma więcej niż 4 składniki lub kiedy nazwa tych ostatnich utwierdza mnie w przekonaniu, że najpewniej jestem analfabetą, skoro nie umiem nawet poprawnie odczytać ciągnących się niby tasiemce rzędów liter.

Dając upust swojej energii, sięgam po ciężką artylerię w przekonaniu, że można osiągnąć upragniony efekt metodami innymi niż tymi w produkowanych na szeroką skalę łakociach. Często kieruje mną czysta przekora. Bo widząc zachęcające hasła o "domowej recepturze", "zupełnie jak u babci", "moc tradycji od xxxx roku" albo "z maminej szafeczki", zastanawiam się i usilnie próbuję sobie przypomnieć, w jakimż to miejscu moja babcia kryła w swojej kuchni słoiczek z benzoesanem sodu, w którym momencie przygotowania dania takiego a siakiego dodawała syrop glukozowo-fruktozowy i czy lecytynę sojową wykorzystywała na początku, czy może dopiero na koniec sporządzania posiłku? Babciu, jak mogłaś nie zdradzić mi tych tajemnic, no jak?

Dlatego, biorąc sprawy w swoje ręce, nie pozostaje mi nic innego, jak zakasać rękawy i rzucić się w wir eksperymentów kulinarnych. Dzisiejsze wyzwanie: krówki. Domowe, słodkie, lepkie. Takie, które już w pierwszym momencie przywodzą tylko jedną myśl - o, jaka smaczna krówka!


  • 3 czubate łyżki oleju kokosowego
  • 3 czubate łyżki kakao
  • 4-5 czubatych łyżek puree dyniowego*
  • 2-3 pełne łyżki miodu/ syropu z agawy/ pasty daktylowej: opcji jest sporo
  • cynamon, imbir
Olej roztapiamy, mieszamy z kakao i miodem na jednolitą masę. Dodajemy dyniowe puree, przyprawy, zostawiamy do przestudzenia. Całość wylewamy do foremek, wstawiamy do zamrażalnika, odstawiamy na kilka godzin. I wsio, home-made gooey-chewy pumpkin fudge gotów! Mając do dyspozycji bazę, można szaleć na całego - począwszy od takich dodatków, jak orzechy, na bakaliach i ziarnistych poppingach kończąc. W tym zakresie żadnych ograniczeń brak :)

*użyłam surowej dyni; kawałki dyni przepuściłam przez maszynkę do mielenia i zblendowałam na aksamitną masę, której następnie użyłam do produkcji krówek. Równie dobrze sprawdzi się puree z dyni pieczonej lub gotowanej.

22 listopada 2013

RAW SUSHI

Kuchnia raw coraz bardziej mnie inspiruje. Zaczynam w coraz większym stopniu ulegać czarowi jej prostoty, bazującej na czystości nieprzekształconych, w pełni naturalnych smaków. Odkrywam coraz większą radość w poszukiwaniu co rusz nowych połączeń i zaskakujących kombinacji. Eksperymentowanie z nieprzetworzonym surowcem rozpala we mnie ukryte pokłady energii i wprawia w stan ekscytacji. Za każdym razem, gdy sięgam po dany produkt, zastanawiam się, w jaki sposób mogę go wykorzystać tak, by zachować jego stan pierwotny? Być może zabrzmi to śmiesznie, ale dzięki czerpaniu inspiracji z raw food
czuję, że moja kuchnia rozwija się coraz bardziej, a ja sama przeistaczam się w osobę twórczą. Nie jestem jedynie technicznym wykonawcą czynności, ale twórcą. Nie czuję ograniczeń, wręcz przeciwnie - oto otwiera się przede mną złożony, obfitujący w naturalne bogactwa świat natury. A ja jestem jego częścią, w jego centrum, a nie daleko, poza nim. A im bardziej sobie to uświadamiam, tym bardziej odczuwam radość ze wszystkiego, co mnie otacza. Zaczynam rozumieć, że mniej znaczy więcej, i tym sposobem prostota praktykowana w kuchni zaczyna przenosić się na inne dziedziny życia. Mniej, znaczy więcej, i już.

Prezentacja musi być.

I ze zbliżeniem na zawartość.

  • płat nori
  • pół szklanki niepalonej kaszy gryczanej
  • sałata
  • szklanka kiełków fasoli mung
  • papryka
  • ogórek
  • biała rzodkiew
  • szczypiorek
  • pół dojrzałego awokado
  • kurkuma, pieprz, sól, papryka, lubczyk, kozieradka, czubryca
Kaszę moczymy minimum przez 6 godzin (najlepiej zostawić na noc). Odcedzić i przepłukać pod bieżącą wodą. Awokado zblendować, połączyć z kaszą i przyprawami. Masę wyłożyć na arkusz nori, uklepać i wyrównać do boków. Wyłożyć kilkoma liśćmi sałaty, na wierzchu ułożyć kiełki wraz ze skrojonymi w cienkie paski warzywami. Posypać dodatkowo kurkumą i czubrycą. Płat nori zwinąć w rulon, końce delikatnie zwilżyć wodą i skleić. Uformować na kształt walca, przekroić na dwie lub więcej części. Sushi podano!

Pokochałam kiełki! W ramach eksperymentów nabyłam opakowanie fasolki mung, z myślą o jej skiełkowaniu. Bez bicia przyznaję się, że początkowo miałam obawy, czy cokolwiek z tego wyjdzie. Ale gdy już coś sobie postanowię, muszę to poddać realizacji, by przynajmniej móc sobie powiedzieć - próbowałam. Tym samym rozpoczęłam domową produkcję kiełków, która w chwili obecnej wrze u mnie pełną parą. Jak tylko skiełkuję jedną porcję, natychmiast przygotowują kolejną. Kiełki są super, poświadczam to ja i mój ucieszony brzuszek. Cenię je sobie za chrupkość i orzeźwienie, nie wspominając nawet o genialnej prostocie ich smaku! Soczystość skiełkowanych ziarenek, nieznacznie oprószonych solą podbiła moje kubki smakowe i po raz kolejny dała dowód na to, że minimalizm w kuchni jest najlepszą drogą na odkrycie w pełni jej bogactw. 
 
Czy próbował ktokolwiek kiedykolwiek skiełkować fasolkę azuki? Z fasolką mung jestem za pan brat, ale rzecz ma się zupełnie istotnej z tym małym uparciuchem...Będę wdzięczna za jakiekolwiek wskazówki i rady!

21 listopada 2013

Dynio, do boju!

Dynia jest bardzo wdzięcznym tematem różnego rodzaju wariacji kulinarnych. Można ją schrupać bezpośrednio po skrojeniu, przerobić na fantastycznie aksamitny mus, wypić w postaci soku, lub tradycyjnie - uczynić ją głównym składnikiem kremowej zupy.

Gdy ma się jeden z tych leniwych dni, kiedy człowiekowi niespieszno, chce się utrzymać tę przyjemną atmosferę jak najdłużej. W moim przypadku, w sukurs przychodzą mi te potrawy, których proces przyrządzania jest prosty, mało fatygujący, a jednocześnie przyjemny. Mam na myśli wszystkie takie dania, których przygotowanie wywołuje uczucie iskierki wewnątrz, niewielkiego strumyczka ciepła, które rozlewa się po całym ciele. Przywołujących miłe wspomnienia. A dynia nierozerwalnie przywołuje masę wspomnień. Co zabawne, nie umiem wyjaśnić, dlaczego. Może to z powodu jej kształtu, może koloru, nie wiem. Wystarczy tylko, że na nią spojrzę, i już mi lepiej. W końcu dyńka wygląda jak mały, pocieszny i nadmiernie rozdęty balonik. Albo przykurczone słoneczko. Lub gigantyczna pomarańczka. Liczy się to, że jej widok wywołuje uśmiech, i już.

A skoro już mowa o dyni, to postanowiłam spróbować swych sił jako 'Soup master'.

Tym razem padło właśnie na zupę krem. Tym bardziej, że całą minioną niedzielę spędziłam pod sztandarem czerwieni i towarzyszących jej w palecie barw kolorów. To był iście pomarańczowy (w porywach czerwony!) dzień! Porankowi patronowały jabłka, gwoździem popołudniowego programu stała się dynia, wieczór minął beztrosko w towarzystwie marchewek. Tak, z całą pewnością, to był jeden z tych leniwych dni. Tych, które chce się zatrzymać.

Zupa krem, iście pomarańczowa, iście jesienna.

  • dynia hokkaido 
  • 3 słodkie ziemniaki*
  • bulion warzywny - litr, półtorej litra
  • przyprawy: sól morska, kurkuma, pieprz ziołowy, kumin i kmin, kolendra, lubczyk, papryka, cynamon, curry
  • zielona pasta curry (mniej niż pół łyżeczki)
  • czerwona cebulka
Dynię rozkrawamy, wycinamy miąższ, dzielimy na mniejsze kawałki (w przypadku odmiany hokkaido nie ma potrzeby obierania dyni ze skóry). Bataty szorujemy pod bieżącą wodą, kroimy na średniej wielkości kawałki, bez obierania. 
Pastę curry rozrabiamy w wodzie, podgrzewamy, podprażamy na niej rozbite na proszek kolendrę, kumin i kminek. Gdy tylko przyprawy uwolnią aromat, dorzucamy skrojoną w piórka cebulkę i dusimy. Dołączamy dynię, ziemniaki, zalewamy całość bulionem, dorzucając pozostałe przyprawy. Gotujemy do miękkości ziemniaków, po odparowaniu miksujemy zawartość gara na aksamitny krem. Voila, zupa-krem w barwach jesieni gotowa.

* z połowy tej porcji przyrządziłam pieczone ziemniaki, które fantastycznie dopełniły dyniowy krem. Bataty rozkładamy na blasze, posypujemy mieszanką przypraw: słodka papryka, pieprz, sól, cynamon (tak!), pieczemy w temperaturze 180-200 stopni (najlepiej z termoobiegiem). Słodki posmak batatów, oprószonych wymienionymi wyżej przyprawami podbił serca wszystkich domowników. To był strzał w dziesiątkę i serdecznie polecam ten sposób każdemu, kto chciałby uszlachetnić jakąkolwiek zupę.

17 listopada 2013

Jesienny pudding? Jaglanka!

Kipi kasza, kipi groch, lepsza kasza niż ten groch, bo od grochu boli brzuch, a od kaszy człowiek zdrów!

No właśnie. Stara, dziecinna wyliczanka, a jakże prawdziwa. Co prawda nie powiedziałabym, że groch nie jest w stanie przysłużyć się zdrowiu w stopniu takim jak kasza, ale kasza zdecydowanie daje większe pole do popisu. Kasza i na wytrawnie i na słodko smakuje dobrze, czego nie odniosłabym do grochu. Tak, tak, jestem w pełni świadoma istnienia przepisów na słodkie pasty a'la nutella bazujących na grochu, ale - póki co - moje serce pozostaje obojętne na tego typu ekscesy.

Nadchodzi jesień, jesień pełną gębą, spuszczając ze smyczy tnące policzki porywy wiatru i luzując wodze deszczowym chmurom. A ja mimo wszystko dalej niestrudzenie, co rano, wyciągam swój wysłużony rower i pędzę na zajęcia. Obiecałam sobie, że dopóki nie nastanie powrót epoki lodowcowej, z metrowymi zaspami śniegu, spod których nie sposób wyściubić nosa, buńczuczne oblicze jesieni nie będzie mi straszne.
Na śniadanie najczęściej sięgam po smoothie. Sporadycznie zastępuję je łyżeczkostajnymi owsiankami lub puddingami z kaszy. Ostatnio padło właśnie na tę drugą opcję. 

Pudding. Jaglany. Wybornie jesienny.


Próba stworzenia idealnej scenerii, hue hue!

Pudding jesienny:
  • kasza jaglana
  • sól morska, cynamon, imbir
  • bakalie: suszone figi, daktyle i morele
  • opcjonalnie: goji, karob, kakao
Przepis jest banalny. Naprawdę banalny. Prostota tego przepisu jest haniebna i jednocześnie porażająca. Oto jeden z przepisów, który - bazując na kilku składnikach - w ostatecznym rezultacie potrafi zaskoczyć. 

Krok pierwszy: gotujemy kaszę. Ilość wedle upodobania. Mój sposób na podkreślenie aromatu kaszy i nadaniu jej rozgrzewających właściwości - kaszę podprażam w garnuszku do momentu uzyskania przyjemnego, orzechowego aromatu; przepłukuję pod strumieniem bieżącej wody, naprzemiennie zimnej i gorącej, zalewam podwójną (albo nawet potrójną) ilością przegotowanej wody i gotuję. Warto zaryzykować i zwiększyć proporcje wody na kaszę - możecie mi zaufać, że jaglanka wciągnie w siebie wszystko co do kropelki, a im więcej wody, tym kasza będzie bardziej puszysta. Jak chmurka. Chcecie mieć efekt jaglanego ptasiego mleczka? Dajcie kaszy dużo pić, i tyle.

Kaszę lekko solimy i pozwalamy jej w pełni się sparować i dojść po zestawieniu z ognia. Następnie przygotowujemy mus.
Suszone owoce (prócz goji) moczymy w wodzie (dobrze pamiętać o centymetrowym zapasie wody ponad bakaliami) i miksujemy razem na gładkie puree. Ilość owoców dowolna, jeżeli chodzi o proporcje między owocami - dla mnie to kwestia gustu. W moim przypadku najczęściej stosuję równe miarki, choć dla wielbicieli słodkości polecałabym zwiększyć ilość daktyli na rzecz pozostałych. Mus przyprawić sporą dawką imbiru i cynamonu, mile widziane jest także kakao bądź karob, dobrze sprawdzą się również jagody goji - przyjemnie napuchną pod wpływem musu i podkreślą walory smakowe.

Widać już ostatnią prostą. Pozostaje tylko przełożyć całość do ulubionego naczynka, naprzemiennie - warstwa kaszy i warstwa musu. Można pałaszować od razu, choć najlepiej zostawić pudding na kilka godzin/na noc - smaki lepiej się przegryzą.

Na pytanie - dlaczego kasza jest w ogóle niedoprawiona i czy taka ma być, odpowiadam - tak, w tym tkwi główna tajemnica jesiennego puddingu. Naturalny, lekko orzechowy smak kaszy idealnie komponuje się ze słodkim, lepkim musem, czekoladowym posmakiem karobu i delikatną, kwaskowatą nutą goji. Narządy organoleptyczne zwariują, gdy dostarczy im się takiej kombinacji. Poza tym wersji wszamania takiego puddingu jest wiele. Można jeść ładnie, elegancko, nabierając małe porcje poszczególnych warstw, a można wszystko wybabachać łyżeczką i wyjadać z nieopisaną, dziecięcą radością, ozdabiając policzki i usta mało eleganckimi wąsami.

Ale czy warto przekładać elegancję ponad radość z jedzenia?

15 listopada 2013

Galaretki raz-dwa-trzy

Czyli nie ma nic prostszego od galaretki w wersji "na wegańsko".
Nowości w tym żadnej nie ma, bo agar od dawien dawna przestał być tajemnicą i w pełni rozszalał się na wszelkiego rodzaju blogach i portalach kulinarnych. Dlatego dzisiejsza notka jest raczej przypomnieniem, że o wegańską galaretkę wcale nie trudno i wystarczy dosłownie półtorej minuty, by takową przygotować. 

Galaretki raz-dwa-trzy, czyli o tym, jak zrobić galaretkę w trzech prostych krokach, bazując na trzech składnikach i mając do dyspozycji mniej niż trzy minuty.


Dzisiejsi bohaterowie - galaretki raz-dwa-trzy:
  • sok owocowy (wykorzystałam jabłkowy, sprawdzony jest także ananasowy i marchewkowy ;))
  • agar
  • cynamon
No to ruszamy.
Zasada jest prosta - na litr płynu stosuje się dwie płaskie łyżeczki agaru. Wystarczy. Tym razem wykorzystałam połowę z proporcji. Sok podgrzewamy, dosypując sowicie cynamonu; agar mieszamy w kilku łyżkach ciepłego soku, by uzyskać jednolity płyn i dolewamy do całości. Czekamy do zagotowania, zestawiamy z gazu, przelewamy do foremek i zostawiamy do całkowitego ścięcia, bez konieczności przechowywania galaretek w lodówce. 
Sok owocowy jest wystarczająco słodki, nie ma potrzeby dodawania cukru tudzież innych słodów. 

Lekkie, łatwe i przyjemne. A jakie smaczne. I w pełni naturalne. 
Mała rzecz, a cieszy. I przy okazji, kolejny gastro tworek, który dowodzi, że zdrowe może oznaczać smaczne.

9 listopada 2013

Let's go NUTS! Home-made chocolate.

Od dłuższego czasu zastanawiałam się, co zrobić z torbą orzechów, upchniętą między większymi i mniejszymi słojami jednej z szafek kuchennych. Orzechy tegoroczne, włoskie, okazałe. Pierwsza myśl - domowa nutella! Ale szybko okazało się, że efekt końcowy nie spełniał oczekiwań, więc po burzy mózgów pozostało zakasać rękawy i rzucić się w twórczy eksperymentalizm tudzież eksperymentalną twórczość.

I tak z niedoszłej nutelli powstała nieziemsko wyborna czekolada.

Czekolada po trzykroć orzechowa.

 Bo prezencja musi być!

 Jeszcze przed uroczystym pokrojeniem.

Zabawy czas zacząć:
  • niecała szklanka orzechów włoskich
  • 10 suszonych daktyli (lub 5 w przypadku okazu Medjool)
  • 2 łyżki oleju kokosowego
  • 2 łyżki kakao
  • cynamon, szczypta chili
  • 2 łyżki maca (opcjonalnie)
  • do przybrania - jagody goji, orzechy brazylijskie
Orzechy namoczyć na noc w przegotowanej, zimnej wodzie. Rano odsączyć i obrać ze skórek, zostawić do czasu, aż delikatnie się podsuszą. W międzyczasie przygotować pastę daktylową: daktyle zalać wodą 1-2 cm ponad poziom; namięknięte zmiksować wraz z wodą, w której się moczyły. Dodać orzechy (dla ułatwienia pracy blendera można je uprzednio rozkruszyć/roztłuc) i zblendować na gładką masę. W następnej kolejności dołączyć 2 łyżki roztopionego oleju, kakao, przyprawy i opcjonalne dodatki - np. maca. Całość wyłożyć na foremkę, przybrać wybranymi dodatkami (użyłam goji i skrojonych orzechów brazylijskich). Odstawić do lodówki na całą noc; dla uzyskania jeszcze lepszej konsystencji - do zamrażarki, na godzinę lub dwie.

Czekolada jest aksamitna w smaku, delikatnie miękka, rozpływająca się w ustach. Niesamowicie słodka, z wyrazistym, głębokim posmakiem orzechów włoskich. Jej jedwabistość w połączeniu z chrupiącymi dodatkami (orzechy brazylijskie), akcentem ciągnących się goji i szorstkim smakiem orzechów włoskich daje w ostateczności miły, zaskakujący efekt. Być może lepiej byłoby nazwać ów twora mianem brownie (bRAWnie?), ale ze względu na formę podania, pozostanę przy czekoladzie. Poza tym, czekolada wydaje się być bliższa, niż najlepszy nawet placek ;) 

8 listopada 2013

Wariacji z kaszą ciąg dalszy. Gzik.

Gzik jest legendą.
To bardzo proste i bardzo smaczne danie, które można zaserwować sobie od ręki w przeciągu niespełna kilku minut. Potrawa słynna na całą Wielkopolskę, a myślę, że nie jest obca mieszkańcom pozostałych regionów, tyle że pod inną nazwą.
Czym jest gzik?
Gzik to po prostu twaróg zmieszany na gładko z dodatkami. Obowiązkowo ze szczypiorkiem i ogórkiem, sowitą porcją soli i pieprzu, okazjonalnie z rzodkiewką i koperkiem. Smacznie, lekko i przyjemnie, pod warunkiem, że do dyspozycji ma się nie byle jaki twaróg.
Bo twaróg musi być dobry i basta.

I tu zaczynają się schody - bo coraz bardziej zaczynam tracić zaufanie do wszystkich sklepowych serów. Może to i przesada, ale wyładowane po brzegi półki przerażają mnie ilością serków tego samego rodzaju. Po prostu zaczynam przestaję wierzyć w to, że wśród tego ogromu można odnaleźć twaróg dobrej jakości. Taki prawdziwy, lekko kwaskowy, delikatnie wilgotny i pachnący. Naturalny, zapakowany w biały, szorstki papier, sprzedawany na jarmarkach w wiklinowych koszach. Nieskomercjalizowany. Dobry twarogu, czyżby pozostało mi szukać cię już tylko i wyłącznie na jarmarkach?

No dobrze, zaczynam smęcić i przedłużać. Pora przejść do sedna. A więc w kilku słowach - od pewnego czasu staram się ograniczać nabiał. Zauważyłam, że tak na dobrą sprawę mogę się bez niego i bazować tylko i wyłącznie na produktach roślinnych. Szczególnie, że dają one szerokie pole do popisu i mnóstwo zabawy. A skoro tak, to dlaczego by i nie spróbować ryzykownego eksperymentu stworzenia gziku w roślinnej postaci? A że ostatnio nieustannie gości na moim stole kasza gryczana, to i tym razem padło właśnie na nią. 

Tym sposobem powstał próbny gzik, gryczany. Na cześć dobrego, prawdziwego twarogu, i kaszy, rzecz jasna.

 Gryczany gzik:
  • niepalona kasza gryczana - szklanka
  • ogórek 
  • rzodkiewka
  • szczypiorek i koperek
  • 1-2 łyżki oleju lnianego
  • przyprawy: sól morska, pieprz ziołowy, kurkuma, tymianek i oregano, lubczyk, czubryca (!)
Kaszę zalewamy wodą i moczymy przez noc. Rano odsączamy, dokładnie płuczemy (by pozbyć się resztek śluzu) i miksujemy z olejem oraz przyprawami. Mieszamy ze skrojonym w drobną kostkę ogórkiem i rzodkiewką, dodajemy hojną garść szczypiorku i koperku. Na koniec możemy dla wzmocnienia smaku dorzucić szczyptę czubrycy (polecam - naprawdę podkręca smak!)

Nie będę kłamać, pisząc, że pseudo-gzik smakuje jak jego oryginalny odpowiednik, bo tak nie jest. Ma podobną konsystencję, owszem, ale według mnie na tym kończy się podobieństwo. Niemniej jednak, gryczana wersja bardzo przypadła mi do gustu - jest aksamitna, wyrazista, a jednocześnie przez sam fakt, że zasadniczym składnikiem jest kasza niepalona w wersji surowej, całość odznacza się nieco chropawym, szorstkim smakiem. Ogromną zasługą wnosi ponadto sama czubryca - jest niezastąpiona w wydobyciu głębi aromatu i wszystkich skrywanych i uśpionych właściwościach potrawy. Czubryca w moich oczach mogłaby uchodzić za królową przypraw w kategorii "dania wytrawne" i serdecznie polecam ją każdemu, kto chciałby nadać swym posiłkom aromatycznej nuty.

Najlepiej serwować w słoiku. Obowiązkowo wyjadać drewnianą łychą :)

5 listopada 2013

Kanapka w wersji raw? Bardzo chętnie!

Czyli historia o najbardziej pracochłonnej i najdłużej przygotowywanej kanapce w całym moim życiu ever.
Jednocześnie z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że odczuwałam ogrom satysfakcji, kiedy mogłam skosztować efektu końcowego. Nie wspominając o tym, że koniec końców, kanapka spełniła wszystkie stawiane jej kryteria: smakowe i odżywcze. Była nie tylko aromatyczna, o przyjemnej strukturze, ale także zapewniła mi uczucie sytości na długi czas. A w przeładowane zajęciami dni jest to dla mnie niezwykle istotne.

Dziś premiera - kanapka w pełni raw. Bezglutenowa i bezcukrowa. I jednocześnie w swej postaci bardzo kanapkowa. Od dziś stały repertuar mojego prowiantu.


Oto ona, raw kanapka w pełnej krasie. Tuż przed zapakowaniem do improwizowanego bentoboxu.

Chlebek gryczany:
  • kasza gryczana niepalona - szklanka
  • siemię lniane - pół szklanki
  • przyprawy: kurkuma, pieprz ziołowy, sól morska, oregano i tymianek, lubczyk, papryka ostra
  • pietruszka - wedle uznania
Podstawą jest kasza. Warunkiem jest skiełkowane ziarno, dlatego najpierw należy wcielić się w domorosłego wytwórcę kiełków. W tym celu potrzeba tylko i wyłącznie dwóch akcesoriów: słoika, najlepiej litrowego i miski.
Kiełkowanie czas zacząć.
Grykę zalewamy wodą w głębokim słoju (2-3 cm ponad poziom ziarna), minimum na 6-8 godzin, ja zazwyczaj moczę ziarno na całą noc. Rano odsączamy i płuczemy. Słoik nakrywamy gazą i umieszczamy do góry dnem pod kątem 45 stopni w misie w taki sposób, aby otwór słoika miał wolny przelot powietrza (jeśli ziarno zablokuje otwór, może wdać się pleśń z powodu złej cyrkulacji powietrza, a tego nikt by raczej nie chciał).
I teraz zdajemy się na cierpliwość. Dwa razy dziennie, rano i wieczorem, przepłukujemy ziarno, najlepiej w przegotowanej wodzie. Zazwyczaj po dwóch, trzech dniach kiełki są gotowe do spożycia - mają postać półcentymetrowych, białych ogonków. Warto zwrócić uwagę na zapach - gotowe kiełki odznaczają się lekko słodkawym aromatem. Zapach kiełków jest dla mnie głównym wyznacznikiem, czy te nadają się już do spożycia. Dobrze jest trzymać rękę na pulsie, ponieważ przerośnięte kiełki są niezbyt przyjemne w smaku, czego miałam okazję doświadczyć i zapewniam, że nie było to przeżycie, które chciałabym zapamiętać. 
Gotowe kiełki.

Gdy kiełki są gotowe, przepłukujemy je i odsączamy na sitku. W międzyczasie moczymy siemię lniane w przegotowanej, letniej wodzie przez kilka godzin. Gdy siemię napęcznieje, miksujemy je wraz z kaszą i przyprawami na gładką pulpę. Polecam dosypać sporą garść posiekanej pietruchy lub koperku dla dodatkowych walorów smakowych. 
Masa będzie bardzo kleista. Rozprowadzamy ją na foremce i wygładzamy, by uzyskać mniej więcej jednolitą warstwą. I teraz są dwa wyjścia.
1) Chlebek można upiec tradycyjnie, w 180 stopniach, do momentu chrupkiego i lekko spieczonego wierzchu
2) Suszyć chlebek w niskiej temperaturze do chwili, gdy stanie się zwarty i lekko chrupiący
Skoro z takim namaszczeniem hodowałam kiełki to oczywiście wybrałam drugą metodę, aby zachować jak najwięcej wartości skiełkowanego ziarna. A że nie mam niestety dehydratora, musiałam radzić sobie drogą okrężną - chlebek suszyłam przez kilka godzin dziennie około trzech dni, w piekarniku ustawionym na temperaturę 50 stopni z termoobiegiem, przy uchylonych drzwiczkach. Czy warto? Jeśli o mnie chodzi - warto. I na pewno na tym jednym razie nie poprzestanę.

Jako farsz wykorzystałam grube plastry papryki, karbowaną sałatę, zielonego ogórka i skiełkowaną w domowych warunkach fasolkę mung, okraszoną sporą szczyptą czubrycy i zmieszaną z łyżeczką oleju lnianego. Mmm, pyszota! 

Mój apel na dziś: nie bójcie się kiełków! Kiełki są genialne, w każdej postaci!

2 listopada 2013

Niech moc będzie z tobą! Czyli kostka mocy v. II

Kolejne zlecenie i misja do spełnienia - Królik, czekają nas odwiedziny ważnych gości, zaserwuj swoje słodkości, podaj kostkę mocy.
Zamówienie przyjęto. Ogromnie lubię przygotowywać jedzenie z myślą o innych, nawet, jeżeli ja sama takiej potrawy nie spróbuję. Dzielenie się swoimi eksperymentami kulinarnymi daje mi nie tyle sporo satysfakcji, co radości, że mogę przekazać drugiej osobie namiastkę siebie i pokazać, że naturalne metody kucharzenia są w stanie znacznie wyprzedzić tradycyjne rozwiązania. 
Jako kulinarny buntownik chcę udowodnić, że ciasto z kremem, wyrośnięty na jajach biszkopt tudzież olbrzymi kawał bezowego tortu jest przereklamowanym sposobem na słodki poczęstunek. Nie sztuka zapchać sobie bebech mieszaniną wszystkiego, co możliwe, byleby zaspokoić swoje zmysły. Można zjeść i dobrze, i smacznie, czerpiąc z tego jednocześnie radość. Liczy się delektowanie, a nie przeżeranie.

I właśnie z myślą o powolnym delektowaniu się smakiem powstała unowocześniona kostka mocy. Z myślą o tym, aby zaskoczyć, aby pokazać, że można połączyć walory zdrowotne i smakowe, oraz że ciasto wcale nie musi być ukręconym z piekarnika tworem. I jednocześnie aby dać dowód temu, że prostymi środkami można uzyskać łakocie równie dobre, a jak dla mnie nawet lepsze niż te oferowane na sklepowych półkach twory.

To jak, gotowi na solidną dawkę słodkiej rozpusty i kulinarnego hedonizmu?
Zaczynamy!
Zjedz mnie.
Zjedzmniezjedzmniezjedzmnie.

Szczególnych innowacji nie ma - nowa kostka mocy jest niczym innym, jak starą wersją (Kostka mocy) wzbogaconą o dodatkową warstwę karmelową z przepisu na picnikowe batoniki >> Picnic
Aby się nie powtarzać, odsyłam do powyższych, w niniejszej notce dając tylko i wyłącznie wizualną odsłonę nowego tworu ;)


Ostatni rzut oka ;)

Uwaga!
Przed spożyciem należy skonsultować się ze zdrowym rozsądkiem, gdyż każda kostka niewłaściwie zaaplikowana może przyczynić się do utraty kontroli nad własnym brzuchem i stanu hipergklikemii wskutek nieumiarkowania.