29 grudnia 2013

Snickers. I jedziesz dalej!

Święta utożsamiam ze słodkościami. Beztroska i radość okresu świątecznego przywodzi mi na myśl ciepło bijące z kuchni, głębokie aromaty korzennych przypraw i przyjemność płynącą ze słodkich smaków łakoci - najlepiej, gdy to ostatnie przeżywa się wspólnie, w gronie najbliższych.

Dziś nieco spóźniona odsłona domowej wersji Snickers'ów. Prawdziwa bomba (kaloryczna) dla podniebienia (i żołądka). Ponoć lepsza niż oryginał.

A więc, w myśl hasła - głodny? Na co czekasz? - nie czekaj, aż głód Cię dosięgnie, tylko chwyć za gary i bierz się do dzieła :)




Home-made Snickers. Aby móc "jechać dalej"

Warstwa karmelowa-orzechowa:
  • masło orzechowe niesolone (najlepiej domowe, bez dodatków) - około szklanki
  • olej kokosowy - 3 łyżki
  • suszone daktyle - 3/4 szklanki
  • sól morska, cynamon
  • orzechy ziemne - wedle upodobania
Polewa czekoladowa:
  • olej kokosowy - trzy-cztery czubate łyżki
  • kakao - 3 pełne łyżki
  • 2-3 łyżki wybranego słodzidła (w przypadku opcji niewegańskiej można użyć miodu)
  • opcjonalnie: cynamon, szczypta chili
Karmel:
Daktyle moczymy w wodzie minimum przez 30 minut. Miksujemy na gładką pastę razem z wodą. Rozpuszczamy olej kokosowy, mieszamy na aksamitną masę z masłem orzechowym, pastą daktylową i przyprawami. Wykładamy na foremkę, wierzch bogato wysypujemy rozkruszonymi orzechami. Odstawiamy do lodówki/zamrażarki.

Polewa:
Olej rozpuszczamy razem z wybranym słodzikiem, dodajemy kakao i przyprawy. Gdy masa karmelowa stężeje na tyle, by móc pokroić ją na batoniki, oblewamy ją przestudzoną polewą.
Przechowywać w zamrażarce.
Masa jest elastyczna i w temperaturze pokojowej topnieje z prędkością światła, dlatego batonikami najlepiej zajadać się bezpośrednio po wyjęciu ich z zamrażarki. Bez obaw, nie sposób połamać sobie na nich zębów - domowe snickersy zachowują przyjemną konsystencję.

Smacznego i niech moc będzie z Wami :)

24 grudnia 2013

Radosnych Świąt Bożego Narodzenia!






Oto Pan Bóg przyjdzie,
z rzeszą świętych nam przybędzie.
Wielka światłość w dzień ów będzie!
Alleluja! Alleluja!

Na czas tegorocznych Świąt Bożego Narodzenia - nieustannej radości i niegasnącej nadziei. Pokoju serca. Poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji. Pewności, że postępuje się dobrze. I że niczego się nie żałuje.

Życzę Wam wszystkim Wigilii pełnej uśmiechu i rodzinnego ciepła. Aby czas wieczerzy zapisał się Wam w pamięci i trwale wyrył w Waszych sercach :) I aby wszystkie te pyszności, jakie zostały przygotowane przez Was własnymi rękami, uczciły wszelkie starania i wynagrodziły Wasz trud uśmiechem ze strony najbliższych :)

Błogosławionych Świąt Bożego Narodzenia!

21 grudnia 2013

Świąteczny marcepan. Pod choinkę.

Słodkich prezentów ciąg dalszy.
Dziś miałam starcie z masą marcepanową. Początkowo zależało mi na zrobieniu domowej czekolady, ale marcepan okazał się dużo bardziej uparty niżbym chciała i wzajemna współpraca przysparzała trudności.
W myśl zasady, że zawsze pozostaje jakieś wyjście, postawiłam na prostotę - skoro marcepan nie chce być czekoladą, niech pozostanie marcepanem. Skoro tak bardzo zależy mu na tym, by zachować swą autentyczną naturę, niech i tak będzie. Szczególnie, jeśli osoba, która ma otrzymać go w prezencie, jest maniakiem marcepanu. Zatem: czekolady marcepanowej nie będzie. Propozycja na dziś - marcepan, bardzo świąteczny. Jako prezent, pod choinkę. Dla wszystkich smakoszy migdałów w ich słodkim wydaniu.



 

Domowy marcepan w świątecznym wydaniu:
  • migdały (najlepiej blanszowane) - od jednej do półtorej szklanki
  • masło migdałowe (solone, nieprażone) - około jednej, dwóch łyżek
  • słodzidło (syrop z agawy, syrop klonowy, lub w wersji niewegańskiej miód) - trzy, cztery łyżki
  • olej kokosowy -  dwie/trzy płaskie łyżki
  • przyprawy korzenne - cynamon, anyż, pieprz i ziele angielskie, imbir, gałka muszkatołowa, kardamon
  • szczypta soli (w przypadku niesolonego masła migdałowego)
  • opcjonalnie: skórka pomarańczowa
Migdały miksuję na jednolitą masę. Rozpuszczam olej kokosowy razem z wybranym słodzikiem, mieszam z masłem migdałowym i przetartymi migdałami. Dla nadania ciekawego aromatu i podkreślenia walorów smakowych, warto dodać odrobinę skórki pomarańczowej (moczę skórkę na około 20 minut w przegotowanej wodzie, blenduję całość, wraz z wodą, na pastę i dodaję do marcepanu). Sypię przyprawy i formuję w dowolny kształt - wałek, chlebek; ja postawiłam na tradycyjną, prostokątną tabliczkę (nosząc się z zamiarem zrobienia czekolady ;))
Masę odstawiamy do lodówki. Jej cechą charakterystyczną jest to, że zachowuje elastyczność i miękkość pomimo niskiej temperatury. 

Delikatna struktura marcepanu uniemożliwiła mi początkowe plany. 
Teoretycznie: failure, praktycznie: nie ma tego złego - marcepan jest wyjątkowo aksamitny i jedwabisty. 
Nie zniechęcam się zaistniałymi trudnościami i przystępuję do dzieła. Skoro marcepan chce być marcepanem, to i ja nie pozostanę mu dłużna w swym uporze, stawiając na świąteczne akcenty. Zakasuję rękawy, wykrawam świąteczne kształty, lepię, ucieram, zatapiam, wbijam...Słowem, bawię się i manipuluję marcepanową masą. Padło na choinkę i nieokreślone wygibasy. Dla udekorowania masy użyłam jagód goji, suszonych malin i pozostałości po maśle pierniczkowym (masło pierniczkowe). Wszelka inwencja twórcza mile wskazana :)



20 grudnia 2013

Na słodki prezent. Trufle pomarańczowe.

Własnoręcznie przygotowane prezenty są wyjątkowe.
Zawierają olbrzymi przekaz uczuciowy i ładunek emocjonalny, odsłaniając więź między dającym a obdarowywanym. Ich wartość mierzy się ilością serca włożonego w ich przygotowanie. I wyrażają więcej niż milion słów.

Cykl "Upitraśmy prezent" uważam za oficjalnie rozpoczęty. Dziś - trufle, mocno kokosowe, na wskroś pomarańczowe. Dla wielbicieli cytrusowych aromatów i wszelkich łakomczuszków. Dla wszystkich ze słodkim zębem. Dla wszystkich, którzy ponad perfekcjonizm i symetrię przekładają pragnienie i chęć wywołania radości.




 
Składniki:
  • szklanka wiórków kokosowych (domowe najlepsze <3)
  • 3-4 łyżki oleju kokosowego
  • 3 łyżki słodzidła: syrop z agawy, syrop klonowy, miód (sięgnęłam po miód lipowy)
  • przyprawy korzenne: cynamon, imbir, gałka muszkatołowa, anyż, kolendra, pieprz i ziele angielskie
  • 2 łyżki skórki pomarańczowej (użyłam domowej produkcji)
  • 2 łyżki masła migdałowego
  • opcjonalnie: orzechy, kakao
Skórkę pomarańczową zalewam niewielką ilością wody i pozostawiam do zmiękczenia. Rozpuszczam olej kokosowy z miodem, mieszam z przyprawami, blenduję na aksamitną masę z masłem migdałowym, wiórkami i skórką pomarańczową. Masę odstawiam do lodówki.
Gdy masa stężała, podzieliłam ją na mniejsze porcje i ulepiłam kulki. W każdą włożyłam po kawałku orzecha brazylijskiego i obtoczyłam w kakao.
Trufle, do czasu wręczenia ich jako prezent świąteczny,  należy przechowywać w lodówce. Nie ma obawy, że coś się z nimi do tego czasu stanie - daję słowo.

Lepienie trufelków nie przysparza żadnych trudności - masa jest zwarta i bardzo elastyczna, jak miękka plastelina. Problem zaklejonych, lepkich rąk i obsypanych skrawków? Nie tutaj.

Polecam jako jedną z możliwych opcji prezentu. Dla każdego, kto lubi słodkości, w szczególności te o świątecznym charakterze. Jeżeli ma się do czynienia z łasuchami i jeżeli samemu jest się łasuchem. Warto podzielić się z drugą osobą zarówno słodkimi pysznościami, jak i sporym kawałkiem własnego serducha :)

W planach na dalsze pitraszenie prezentów mam marcepanową czekoladę i domowe snickersy. O wynikach i ostatecznych rezultatach - już wkrótce :)

18 grudnia 2013

Ślę prezenty! Masło pierniczkowe.

Pomysł na prezent?
Dawien dawna zazwyczaj bazowałam na czymś, co od ręki można kupić. Co jest łatwo dostępne, tuż pod nosem. Na swą własną hańbę, nierzadko było to coś, co nie wymagało ani wiele wysiłku, by to zdobyć, ani zbyt dużej pomysłowości. 
A potrzeba tak niewiele, by podarować komuś kawałeczek serca. 

Wczoraj rozpoczęłam oficjalne przygotowania do wykonania planowanych przeze mnie prezentów. Takich, przez które mogę choć w minimalnym stopniu wyrazić swoje uczucia i emocje. 
Przygotowując każdy z takich prezentów, myślę o tym, czy przyniesie on drugiej osobie radość. A bardzo mi na tym zależy. Tworząc wszelkiego rodzaju prezentowe łakocie staram się ze wszystkich sił uczynić je pysznymi i miłymi dla tego, do kogo mają trafić. By zawartość pakunku obdarzyła obdarowywanego uśmiechem, poprawiła mu nastrój, przyniosła ulgę. By osoba, w której ręce trafi ów prezent, poczuła ciepły uścisk, jakim chcę ją obdarzyć. Szczególnie wtedy, gdy jest daleko i nie mogę zrobić tego osobiście.

Pierwszy prezent poszedł w świat. Niedaleki, ale wystarczająco odległy, by uniemożliwić wzajemne spotkanie. Zawartość pudełka jest skromna - skrywa w sobie niewielki słoiczek. Ale ja odmierzam wartość jego wnętrza nie w gramaturze, a w ilości włożonego weń serca. I wiem, że tak samo postąpi odbiorca :)

Jako prezent - masło orzechowe, w świątecznym, pierniczkowym wydaniu. Zgodnie ze skojarzeniem, jakie budzi we mnie adresat: ciepła i głębokiego aromatu korzennych przypraw.

Tuż przed zapakowaniem.

Rzut oka na dekorację wieczka.

Pierniczkowe masło orzechowe:
  • przetarte na miazgę orzechy ziemne (około 5 czubatych łyżek)
  • rodzynki: około 4 łyżek
  • łyżka słodzika: syropu z agawy, syropu klonowego, melasy lub miodu
  • łyżka kakao
  • zestaw przypraw: cynamon, imbir, anyż, kolendra, pieprz, gałka muszkatołowa, ziele angielskie, goździki
  • 3-4 łyżki oleju rzepakowego
Rodzynki podgotowałam na parze do całkowitego napęcznienia, zmiksowałam na gładką pulpę. Wymieszałam z pozostałymi składnikami, dodając kilka łyżek oleju rzepakowego dla nadania bardziej aksamitnej konsystencji. 

Masło przekładam do słoiczka, ozdabiam wieczko i ślę w świat. Oby zasmakowało :)

17 grudnia 2013

Piernik przekombinowany, czyli kombinuj dziewczyno!

W moim domu zaszły wielkie zmiany!
 Samotny dotychczas na placu boju, ostatni pośród domowników mięsożerca, opuścił swój bastion - Tatul postanowił, że rezygnuje ze spożywania pokarmów mięsnych i wespół z resztą rodzinki będzie wcinać kiełki.
Nie muszę mówić, ile przyniosło mi to radości. Tatko ciągle uparcie deklarował, że bycie jaroszem to nie jego bajka, wciąż powtarzając, że siła i krzepa drzemie w kawałku mięsiwa na talerzu. Swoją decyzją, którą podjął z dnia na dzień, zaskoczył nie tylko nas, ale także i siebie. Choć od jego postanowienia minęło około miesiąca, zdarzają się chwile, gdy Tatko wspomina jeszcze z błogim sentymentem te mięsne frykasy, za którymi tak bardzo przepadał. Na szczęście, wspominki te zbywa ze śmiechem, sięgając po kolejną porcję słonecznikowego pasztetu, w którym bardzo zasmakował.

Odkładając jednak te na pół-żartem, pół-serio dywagacje na bok muszę przyznać, że decyzja Taty napełniła mnie niesamowitą dumą. Nie dlatego, że Tatko zmienił nawyki żywieniowe i przeszedł na wegetarianizm. Mam ku temu zupełnie inne powody - jestem świadoma, że ta zmiana przyniosła Tatulowi wiele trudu i kosztowała go wiele wysiłku i poświęcenia. Niosła ona za sobą olbrzymie wyrzeczenie, któremu Tato się nie poddał, a wręcz przeciwnie - nie tylko, że mu sprostał, to jeszcze przeskoczył nas wszystkich. Bo choć każdy z nas w domu, oprócz Taty, już od dłuższego czasu wciela w życie roślinny sposób odżywiania, to w naszym przypadku decyzja ta przyszła z łatwością i pełnym przekonaniem. Jeżeli natomiast chodzi o Tatę, to nie tylko wyrzekł się tego, co przynosiło mu sporo radości i zaspokajało jego smaki, ale wyrzekł się tego z dnia na dzień, w porywie serca. I dzielnie trwa przy swoim postanowieniu.

Dlatego - w akcie zupełnej spontaniczności - chciałam zrobić Tacie słodką niespodziankę. Bo Tatko, podobnie jak ja, ma słodki ząb i lubi słodkości. A że jest tradycjonalistą, tym razem postawiłam na coś tradycyjnego. W końcu słodka niespodzianka miała trafić w gusta Taty, nie moje. Dlatego w dzisiejszym przepisie brak jest orzechowych mas, owsianych zlepków i surowych smakołyków, które z uporem maniaka przygotowuję. Dziś przepis, w którym znajduje się absolutnie wszystko, co zazwyczaj ląduje w cieście - począwszy od masła, przez mleko, na jajkach zakończywszy. Bo jak tradycyjny piernik, to tylko taki z pełną gębą.

Inspiracji na piernik dostarczył mi ten przepis: Lepki piernik Nigelli Nie byłabym sobą, gdybym im tak czegoś nie zmieniła i nie zmodyfikowała, dlatego w moim przypadku wypiek piernika był jednym wielkim eksperymentem. 
Moja wersja jest totalnie przekombinowana, ale najważniejsze, że udana. Tatko z piernika ucieszył się jak mały chłopiec, a dowodem jego radości (czy może raczej tego, że piernik trafił w jego gusta) był fakt, że za jednym zamachem spałaszował połowę porcji. Sam! Chęć dzielenia się radością przy wspólnym stole wzięła jednak górę i udało mi się uciszyć skrytego we mnie kulinarnego dyktatora, krytycznie odnoszącego się do rozpusty kulinarnej. Niech żyje uśmiech!



Składniki za oryginalnym przepisem na blogu Kuchenne fascynacje:

  • 150 g masła
  • 200 g golden syrup ( użyłam 190 g płynnego miodu )
  • 200 g melasy
  • 125 g ciemnego cukru muscovado ( u mine jasny demerara 75 g )
  • 2 łyżeczki drobno startego świeżego imbiru
  • 1 łyżeczka mielonego imbiru
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka mielonych goździków
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej rozpuszczonej w 2 łyżkach ciepłej wody
  • 250 ml pełnotłustego mleka
  • 2 jaja, rozkłócone
  • 300 g mąki ( użyłam tortowej, przesiałam )
Użyłam połowę podanych proporcji, zastępując cukier, golden syrup i melasę trzema pokaźnymi łyżkami miodu oraz masą rodzynkową: niecałą szklankę rodzynek namoczyłam do spęcznienia w wodzie wraz ze skórką pomarańczową (domowej produkcji), następnie zmiksowałam na gładką pulpę. Dodałam domowej przyprawy piernikowej - mieszanki pieprzu, ziela angielskiego, cynamonu, imbiru, kolendry, gałki muszkatołowej, anyżu i goździków. Mąkę pszenną zastąpiłam orkiszową o wadze 1850. 
Piernik piekłam w temperaturze 180 stopni przez niecałe 40 minut. Po wystygnięciu oblałam tradycyjną polewą (masło+kakao+miód). Wierzch ozdobiłam kilkoma jagodami goji, skruszonymi orzechami brazylijskimi i ciemnym kakao.

Choć sama od dawna nie jadam ciast z użyciem jajek i mleka, ten piernik przygotowywałam z największą przyjemnością. A jeszcze więcej przyjemności dał mi widok roześmianego Taty, w ogóle nie spodziewającego się piernikowej niespodzianki. Czy piernik był smaczny? Tak. A po czym to stwierdzam, skoro sama go nie spróbowałam? Najlepszym argumentem jest dla mnie uśmiech Taty. Tylko i wyłącznie.

14 grudnia 2013

Jabłko! Karmel! Migdalada!

Wychodząc wczoraj z uczelni, zaczepił mnie stróż (recepcjonista?), narzekając, że na zewnątrz mierna pogoda, bo zimno i pada. Odparłam z uśmiechem, że w takim razie tym bardziej życzę miłego wieczoru, na co ten sam pan rzekł z wyrzutem, że czym tu się cieszyć, skoro jest źle i jestem kolejną osobą, która odwołuje się do bzdury, jaką jest optymizm. Przecież skoro skupiamy się tylko na szarościach, nigdy nie dostrzeżemy kolorów w świecie, myślę sobie, ale wąsaty pan ma własne zdanie. Próbuje mnie uparcie skłonić do własnego punktu widzenia, przytaczając co rusz przykre doświadczenia z jego życia codziennego, a ja - w głębi serca - chcę już uciekać, by nie słuchać więcej zalewającego mnie utyskiwania i zaraźliwych poglądów, że nigdy nie będzie lepiej i wszyscy tkwimy po uszy w bagnie.
To przelotne spotkanie uświadomiło mi, jak trudna jest walka o dobre samopoczucie.
Nie mam tu na myśli zdrowia i kondycji fizycznej, ale przede wszystkim stan ducha. Dbałość o uśmiech i promienne spojrzenie okazuje się być ciężką batalią. Spójrzmy prawdzie w oczy - łatwiej jest utyskiwać i babrać się po kolana w mętnym bajorze, niż wygrzebać się na śliski brzeg i przedzierać się przez moczary. Po co tyle trudu, pada zewsząd pytanie, skoro im tak niczego się nie zmieni. No tak, czyli lepiej trwać w impasie, niż posuwać się do przodu, choćby powoli. Nie godzę się na to. Nie chcę moczyć się w odmętach mętnych wód smutku, który próbuje mnie dopaść. Nie chcę trwać w matni, nie chcę jałowieć i szarzeć. Chcę widzieć kolory i chcę kolorami emanować, mieć je w sobie i rozlewać na zewsząd. Chcę dostrzegać dobro, choćby wokół waliło się i paliło. Chcę nieustannych zmian, by osiągnąć stałość i stabilizację. Chcę zmieniać siebie, by móc zmieniać innych. 

Dlatego dzień po dniu staram się dostrzegać to, co lubię i dziękować za to, co jest. 
Co lubię na dziś. 
Lubię zarys nagich gałązek na tle poszarzałego nieba, rozgałęziających się na kształt drobnych niteczek. Lubię dźwięk nadjeżdżającego autobusu, czekając na przystanku. Lubię widok rozpalonego lampionu, rozpraszającego gęstą noc. Lubię gaworzenie kawek toczących się pośród przemokłej trawy. Lubię widok wbitych w puchate kubraczki małych dzieci, chlupoczących kaloszkami w kałuży. Lubię chrupkość i soczystość jabłek i zapach cynamonu o poranku. Lubię aksamitną słodkość i słodycz od rana. Lubię.

Dlatego sponsorem dzisiejszego śniadania jest właśnie jabłko, wraz z domową wersją nutelli. Oto migdalada - home-made pasta migdałowa. Na słodko. Na pysznie.


Krzywa wieża.


Już koniec!

Migdalada:
  • łyżka masła migdałowego 
  • dwa daktyle (użyłam świeżych; równie dobrze można użyć dwóch sztuk medjool lub 3-4 tradycyjnych suszonych daktyli)
  • łyżeczka kakao
  • mieszanka przypraw: cynamon, imbir, kolendra, gałka muszkatołowa, anyż, ziele angielskie, pieprz, goździki
  • szczypta soli morskiej (jeżeli masło jest niesolone)
  • opcjonalnie: łyżeczka proszku maca
Daktyle moczę przez 15 minut w wodzie, następnie blenduję je wraz z wodą i pozostałymi składnikami na jednolitą pastę. 
To wszystko. Migdaladę można zajadać wedle własnych upodobań - ja przełożyłam nią skrojone jabłuszko. Taki apple sandwich od rana. Dużo energii dla ciała. Dużo słońca w brzuszku. Dużo uśmiechu na twarzy. Czyli coś, co lubię po trzykroć.

13 grudnia 2013

Pseudo-budyń. Smoothie, witaj!

Szarówka za oknem ciąży już od kilku dni. Zimno dotkliwie szczypie w policzki, wiatr podgryza uszy, szybko zapadający wieczór pożera łapczywie światło dnia. Czapka już od dawna jest mym nieodłącznym towarzyszem, bez rękawiczek ani rusz, a rower ze smutkiem czeka na podmuchy wiosenne.
Słowem - zima za pasem. Najlepszym barometrem jest dla mnie Panna Tygrysica. Wystarczy jedno spojrzenie i już wiem, jak przysposobić się do wyjścia na zewnątrz. Kotałek rozciągnięty leniwie - to znak umiarkowanej, jeszcze ciepłej pogody, można odetchnąć z ulgą. Ale dziś Panna Tygrysica zwija się do snu w ciasny kłębuszek - źle, bo najpewniej jest zimniej niż bym chciała.
Zima zimą, nie zraża mnie to przed sięganiem po standardowe kombinacje koktajli owocowych. Żeby było śmieszniej, im więcej jem surowizny, tym lepiej się czuje. I wcale nie narzekam na zimno. Na pytanie, czy się da, odpowiadam - tak, jak najbardziej. Hu hu ha, hu hu ha, zima nie jest taka zła!

Dziś w ramach bardzo leniwego śniadania - smoothie. Gęste, papkowate, udające budyń. Moje ulubione, choć nie bananowe!



  • zielenina: sałata i szpinak, w proporcji 1:1
  • zmrożone, dojrzałe mango
  • łyżeczka karobu
  • łyżeczka kakao
  • cynamon
  • opcjonalnie: łyżeczka maca, łyżeczka spiruliny
Filozofii głębszej brak. Wszystko wrzucamy i miksujemy na aksamitny krem. Gęsty, przesłodki pseudo-budyń gotowy. 

Coraz bardziej chodzi mi po głowie eksperymentowanie z raw słodyczami w ramach prezentów gwiazdkowych dla swoich ziomków. Pomysły z dnia na dzień krystalizują się coraz bardziej. To już tylko kwestia czasu, kiedy koncepcja nabierze realnych kształtów i stanie się faktem - sezon na przedświątęczną produkcję home-made łakoci w króliczym wydaniu już wkrótce!

Niech zielona moc będzie z wami ;)

8 grudnia 2013

Owsianka pomikołajkowa. Na bogato.

 Mikołajki są dla mnie ważnym etapem podczas oczekiwania na nadejście Świąt Bożego Narodzenia. Wspomnienie św. Mikołaja, a w szczególności jego czynów, uprzytamnia mi, co powinno być szczególne ważne w czasie przygotowywania się na nadejście Świąt. Że liczy się chęć obdarowywania drugiego człowieka, dzielenie się z nim tym, co mamy w sposób bezinteresowny, z pragnienia serca. Że wcale nie musi to być wielkie, opakowane lśniącą, brokatową wstążką pudło kryjące w swym wnętrzu "towar luksusowy", wystarczy drobiazg. Wystarczy świadomość, że ktoś poświęcił wiele, by obdarzyć mnie drobnym gestem. Niekiedy to tylko uśmiech, ważne, by był szczery i prawdziwy. Taki, przez który i ja się uśmiecham. Bo najważniejszy jest odruch serca w nieskrępowanym, czystym i prawdziwym porywie.

Mikołajki już minęły, ale ich wspomnienie zostało. Bo data 6 grudnia powinna każdemu przypominać, by dzień po dniu obdarowywać drugiego człowieka cząstką samego siebie. By dbać o świąteczną oprawę nie tylko od zewnątrz, ale przede wszystkim od wewnątrz. 

Dzisiejsze śniadanie było nieco spóźnioną celebracją Mikołajek. Świąteczne, trącące nutą piernika, choć piernika się w nim nie uświadczyło. Ot, taki psikus. Owsianka pełna sprzeczności. Rozgrzewająca, choć przecież zimna, w niewielkiej porcji, choć na bogato. Słowem, owsianka, która oddaje atmosferę Mikołajek - nie trzeba wiele, by poczuć pełnię.

Inspiracji zasięgnęłam z tego przepisu: Granola lodówkowa Genialny w swej prostocie to raz, dwa - stwarza duże możliwości i pełne pole do popisu. Moje wariacje są tego najlepszym przykładem.


Baza:
  •  szklanka płatków owsianych
  • 25 ml oleju kokosowego (rozpuszczonego)
  • przyprawy: cynamon, imbir, kolendra, gałka muszkatołowa, anyż, goździki, ziele angielskie, pieprz
  • 4 daktyle medjool (lub 8 suszonych)
  • dwie garści goji
Daktyle namaczamy w wodzie (centymetr ponad poziom daktyli). Olej podgrzewamy wraz z mieszanką roztłuczonych na proszek przypraw do momentu, aż przejdzie ich aromatem. Przelewamy przez sitko, miksujemy razem  z daktylami (nie odlewamy wody, w której się moczyły), mieszamy z pozostałymi składnikami. Masę wykładamy na foremkę i odstawiamy do lodówki. 

Owsianka właściwa:
  • 3 łyżki płatków owsianych
  • 2 łyżki jagód goji
  • cynamon
  • dodatki! - suszone maliny i wiśnie, owoce suszonej morwy
Mieszankę zalewamy wodą, ponad centymetr ponad jej poziom, zostawiamy do napęcznienia minimum na dwadzieścia-trzydzieści minut (w moim przypadku płatki z całym wkładem moczyły się całą noc). Następnie dodajemy taką ilość granoli lodówkowej, która odpowiada naszym gustom i zapotrzebowanie na słodkości (według mnie jedna czwarta lub jedna trzecia jej ilości jest optymalna). Porządnie wymieszać i rozbić na gładką, jedwabistą strukturę (na upartego, całość można delikatnie podgrzać, by rozpuścić cząstki granoli).
I już. Owsianka gotowa. Korzenna i aromatyczna, mająca w sobie coś z pierniczka. W szczególności, gdy okrasi się ją sowicie domowymi powidłami.

7 grudnia 2013

Smoothie z bagien.

Wielki come back po wstrętnej chorobie, czyli witaj smoothie, nareszcie.
Po tym, jak przetechało mnie w jedną i drugą stronę, po tygodniu głodówki i nieustannym samopoczuciu, jakby przebiegł po mnie tabun koni, po raz kolejny doceniłam, jak bardzo mogą cieszyć proste, nieskomplikowane smaki. Bo w chwilach choroby, między jednym sucharkiem a drugim, najbardziej tęskniłam właśnie za budyniową konsystencją koktajli, słodyczą rozciapanego banana, chrupkością jabłek i soczystością owoców wszelakich rodzajów. 
W miarę rekonwalescencji zaczęłam wracać do owoców, wpierw ostrożnie, potem sięgając już po odważniejsze, bardziej rozbudowane kombinacje.
W końcu nadeszła i ta wiekopomna chwila, kiedy mogłam sobie zaserwować smoothie w wersji combo. 
Wizualnie mało zapraszające. Ale z pewnością przepyszne. Zwłaszcza wtedy, kiedy na takowe długo się czekało.


Smoothie prosto z bagien, czyli propozycja idealna dla zdrowiejącego Hulka.
  • zielenina - sałata, szpinak, jarmuż, pietrucha
  •  grapefruit
  • łyżka masła orzechowego
  • cynamon, plasterek imbiru
  • opcjonalnie: łyżeczka maca
  • ewentualnie coś do posłodzenia (użyłam stewii)
Filozofii nie ma w tym żadnej - wszystko miksujemy i zjadamy. Cieszymy się z powracających sił witalnych i ogrzymy na całego.