Ciąg dalszy Wielkiej Przygody. Dzielę się kolejnymi fragmentami z dziennika podróży. I znów, relacje świeżaka, czyli wrażenie i impresje z początkowego okresu zaznajamiania się z Krajem Kwitnącej Wiśni.
"W Japonii nie sposób umrzeć z głodu, bo wszędzie, na każdym
kroku, jest jedzenie. Czasem można odnieść wrażenie, ze czyha ono zewsząd na
przechodzącego obok człowieka. Wystarczy wejść do pierwszego z brzegu sklepu,
by zakupić to, czego dusza zapragnie. W ramach śniadania masz ochotę na onigiri?
Proszę bardzo – oto przed tobą wersja z umeboshi, świeżym łososiem, kurczakiem
i majonezem, wakame, azuki…a może zamiast onigiri jajko? W jakiej postaci
lubisz je jeść najbardziej? A jeśli nie jajko, to może zupa, albo sushi. Albo
kiść ekologicznych bananów lub parę dorodnych jabłek. A jeśli nie przepadasz za
lokalna i sezonowa kuchnia japońska, zawsze możesz wyjść z torba pełną gotowych
sandwichy, drożdżówek, chrupek, czekolady i wszystkiego innego, co dostępne
jest w innych miejscach świata.
Bardzo
polubiłam japońską kuchnie. Jest lekka i świeża, delikatna w smaku, nie
przesadzona. Czuje się w niej autentyzm i naturalność, nie zaburzona zbędnymi
dodatkami harmonie. Zakupiony wczoraj zestaw onigiri zjadłam z wielkim
apetytem. Moim faworytem zdecydowanie została wersja z umeboshi, marynowana
śliwką i ta z łososiem*.
A
jeśli jest się spragnionym, to z opresji ratują człowieka automaty z napojami,
które są dosłownie wszędzie. Wszędzie. Co kilka metrów, czasem nawet częściej.
Jest w nich olbrzymi wybór zielonych herbat, wody, także smakowej i herbat
zbożowych, które podbiły moje serce, komucha. Po prostu pyszność, której nie da
się wyrazić słowami.
wszechobecne automaty z napojami.
Tutaj: w parku, automat w atrakcyjnej aranżacji architektonicznej.
Jestem
w hotelu, w którym angielski nie istnieje. Nie ma go tu i jego obecność jest
całkowicie zbyteczna, bo angielskie słowa nie maja tu sensu i nie są w stanie
znaleźć odzewu. A wiec ze wszystkich sil staram się używać swego japońskiego, a
w tych chwilach uzmysławiam sobie, jak kiepsko mi idzie i jak bardzo kuleje.
Ale, ale, ganbatte, ganbatte, mówię sobie, jestem tutaj, żeby się
nauczyć. Ze wszystkich sił, klęska po klęsce, będę się szkolić w tym języku. A
obsługa jest tu przemiła, jak wszędzie zresztą. Jestem tu krótko, ale nie
spotkałam jeszcze niegrzecznego w stosunku do mnie Japończyka. Z cala
szczerością przyznaje, ze to ja w pełni zasługuję na miano prostackiego
gaijina, wiele razy dając plamę.
Jest
duszno i parno na zewnątrz. Wystarczy kilka chwil, by pot zalał człowiekowi
oczy. Ulgę przynosi porywisty wiatr, odłamy tajfunu rozbijającego się na
południu. Zaliczyłam dwukrotny wypad na miasto. Zjadłam jabłko o smaku
nie-jabłka, a w ramach kolacji spałaszowałam pierwszy w życiu ramen. Jakie to
było pyszne! Zostałam miłośniczką ramenu od pierwszej chwili, choć jeść go nie
umiem i prawdopodobnie się nie nauczę.
Czekając na ramen.
Sukcesy
dnia dzisiejszego – udało mi się nawiązać porozumienie z przewspaniałą
recepcjonistka i tym samym dostąpić zaszczytu wyprasowania swoich ciuchów
(zaszczyt dlatego, ze sama recepcjonistka poprosiła mnie o zachowanie tego w
tajemnicy przed internistami którzy jutro się tu zjawia), zamówienie ramenu bez
mięsa, rozmowa z przemiłą obaa-san na chodniku, od której dostałam maila i
która kazała mi się traktować jako zastępcza mama tu, w Japonii. Znalezienie
świeżego soku ananasowego. I olbrzymiego kartonu miękkiego japońskiego tofu za
niecałe 3 zł.
Kostka tofu. Ogromna. Dostępna w każdym "konbini", convenient-store. Japońskie tofu jest aksamitne i miękkie, łatwo rozpada się. Nie ma nic wspólnego z dostępnym u nas tofu, które da kroić się nożem i nadziewać na widelec.
Duże
radości: rozmowa przez skype z rodzina. Dziś po raz pierwszy udało nam się
porozmawiać. I choć połączenie zrywało raz po raz, leciałam z nóg i nie mogłam
się skupić, będąc zmuszona do nieustannej zmiany tematu, to ciesze się, ze
mieliśmy szanse wzajemnej rozmowy, ja, rodzice i brat. Rozmowa w ojczystym
języku przyniosła mi ulgę, bo będąc tutaj, muśże ciągle przełączać się z
angielskiego na japoński i z japońskiego na angielski i czasem, w akcie totalnego
przemęczenia umysłu, zdarza mi się powiedzieć w trakcie rozmowy coś po polsku.
Ostatnio zaczęłam na szczecie bardziej to kontrolować.
Porażki
dnia dzisiejszego: nieumiejętność czytania mapki. Żeby pogorszyć sprawę, aby
znaleźć spot z wifi, wystarczyło sic cały czas prosto, przed siebie. Żadnego
skrętu i kluczenia po uliczkach, tylko prosta droga, kierunek przed siebie.
Jakim trzeba być słoikiem, żeby minąć to miejsce o cale 3 km. Tak, 3 km. Musze
się jeszcze wiele nauczyć, by tu nie zginąć.
Podsumowując
– dzień uważam za udany. Jedna kompromitacja to jeszcze nie za tak dużo. Na
pewno jest lepiej niż wczoraj. Czyli uznajmy, ze w dniu dzisiejszym zrobiłam
postęp.
Następnego dnia.
Dziś
był bardzo dobry dzień. Kolo godziny 9 przeprowadza się tu sprzątanie pokoi,
tak zwane green hour, o czym zostałam poinformowana dzień wcześniej i
poproszona, by na czas sprzątania opuścić pokój. Największym zaskoczeniem było
dla mnie jednak to, ze fantastyczny recepcjonista o przyjaznej, okrągłej twarzy
i włosach pokrytych siwizna stawił się osobiście do mojego pokoju i zaprosił
mnie do lobby przy kuchni. Po krótkiej pogawędce recepcjonista wziął się za
odkurzanie podłogi, oczywiście serdecznie mnie za to przepraszając, podczas gdy
ja zajęłam się czytaniem. Jeszcze większą niespodzianka była dla mnie świeżo
przyrządzona kawa, która recepcjonista przyniósł do mojego stolika. Nie pije
kawy i za nią nie przepadam, ale to była najpyszniejsza kawa w calom moim życiu.
Może to głupie, ale mam wrażenie, ze udało mi się nawiązać cienka nic porozumienia
z obsługą hotelu. Dla mnie bycie zaproszona do tej sfery prywatnej, jaka jest
lobby przykuchenne, wiele znaczyło. Nie wiem, czy serdeczność mi okazywana
wynika z tego, ze staram się mówić po japońsku i przez to mam kontakt z ludźmi
z obsługi, czy to, ze ja sama ze wszystkich sił staram się być jak
najgrzeczniejsza. Są momenty, gdzie z łatwością uderzam w keigo, język grzecznościowy, chociażby
podczas dzisiejszej kawy. Nie wiem, może w akcie radości keigo staje się dla
mnie bardziej zrozumiale. Z tego co zaobserwowałam, to Japończycy bardzo cenią
moja osobę chociażby właśnie przez to, ze używam form grzecznościowych. W
momencie staja się bardziej otwarci i okazują mi swoje zainteresowanie.
Pokój hotelowy. Mały? No to proszę bardzo: to pokój 2-osobowy. Potem rozłożono drugi futon i voila, pokój dla dwóch osób jak znalazł.
..a tutaj widok z pokoju. W związku z małą ilością przestrzeni do zagospodarowania fakt, że można zajrzeć sąsiadowi przez okno nie jest niczym nadzwyczajnym.
Mam
za sobą bardzo długi spacer po mieście, wędrowania ulicami blisko 3-4 godzin.
Był to bardzo owocny wypad – po drodze zwiedziłam okoliczna bibliotekę.
Wypchany lew umieszczony w centralnej części mógłby być ozdoba każdej
biblioteki na świecie, wyglądał bardzo dumnie. Poza tym – poczułam się jak w
domu. Wszystko przez pozycje Przygody Baltazara Gąbki, umieszczona w dziale
powieści sowieckich. Był tez cały komplet Ani z zielonego wzgórza! Powrót do
czasowa dzieciństwa w ciągu zaledwie kilku sekund!
Przedmieścia Tokio.
...czyż nie wygląda znajomo?
Co można znaleźć w podmiejskiej bibliotece. Japonia nigdy nie przestaje zaskakiwać.
Jutro
zapowiada się dzień pełen przygód. Mam spotkać się w Asakusie z niedawno
poznanymi Japończykami. Czeka mnie samotna wyprawa japońskimi środkami
transportu publicznego. Obym tylko nie zagubiła się gdzieś po drodze…
13
sierpień
Dziś
odbyłam swoja pierwsza samodzielna podroż środkami publicznego transportu w
Japonii. I żeby było śmieszniej, droga do miejsca docelowa przebiegła bez
najmniejszego problemu, za to w drodze powrotnej błądziłam nieustannie i
gubiłam się co najmniej milion razy. Nawet nie potrafię zliczy, ile razy
musiałam przesiadać się z pociągu do pociągu, bo ciągle ładowałam się do
takiego, który jechał w zupełnie innym kierunku. Jakie wyniosłam z tego
doświadczenie – podróżowanie transportem publicznym w Japonii jest chyba jedna
z najbezpieczniejszych rzeczy – nic się nie dzieje i pomimo późnej pory nie ma
żadnych powodów do obaw. Po drugie – Japończycy są na tyle pomocni, ze pomimo
własnego błędu i niedopatrzenia, doturlałam się w końcu na prawidłową stacje.
Pomijając
rozbijanie się o stacje, to był naprawdę udany dzień. O godzinie 13 spot kalam
się w Asakusie wraz z Ryutari i Mizuki (dzięki ci Japonio za wszechobecne
wi-fi, inaczej nigdy byśmy się nie znaleźli!). I od tego czasu, aż do godziny
21, spędziliśmy wspaniałych kilka godzin na aktywnym zwiedzaniu i zabawie.
Widziałam Asakusę wraz ze wszystkimi jej straganami i stoiskami, widziałam
świątynię Senso-ji, próbowałam pierwszego w życiu takoyaki i lizaka w wersji
japońskiej, o nieznośnie ciągnącej się konsystencji i lepkości nie do
ogarnięcia. Widzieliśmy Sky Tree Tower i byliśmy u jej podnóża, zwiedzając przy
okazji wielkie centrum handlowe przy niej się mieszczące. Oglądaliśmy wystrój
fantastycznego sklepu, którego asortyment w całości był poświęcony anime studia
Ghibli z przewodnim motywem Totoro. W środku spal olbrzymi, pluszowy Totoro, na
którego unoszącej się piersi drzemała główna bohaterka tej produkcji.
Najbardziej zauroczyły mnie ubranka dla dzieci w stylu Totoro, śliniaczki z
takowym i przepiękne akcesoria kuchenne, jak kubeczki, filiżanki i talerzyki,
wszystko zdobione ta urokliwa postacią.
Spacerowaliśmy po parku Ueno, gdzie nie
mogłam wyjsc z podziwu nad tym, jak wielkie i gigantyczne buszują w nim kruki.
Obeszliśmy wzdłuż i wszerz cale zoo w Ueno, gdzie niektóre ze zwierząt
widziałam po raz pierwszy w życiu! A potem, padając z gon, pokrzepiliśmy się w
starej kanciapie z tradycyjnym japońskim jedzeniem, otwierającej się
bezpośrednio na ulice i wypełnionej miauczeniem kotów czujących zapach świeżych
ryb. Jadam pierwszego w życiu prawdziwego tuńczyka, rozpływającego się w
ustach, tak soczystego, ze nie sposób było utrzymać ślinianki w ryzach. I aromatyczna
soba. Och, jak ja uwielbiam japońskie żarcie!
Senso-ji, Asakusa.
Wróżba. Dobrą zabierasz ze sobą, niepomyślną wiąże się w supełek i zostawia na terenie świątyni, na specjalnie zamontowanym w tym celu stelażu.
Kadzidło. Ponoć zaciąganie się jego dymem ma zapewnić zdrowie i urodę. Asakusa, Senso-ji.
Senso-ji.
Mizuki
i Ryutaro to wspaniali ludzie. Młodsi ode mnie o cale 5 lat, ale nie czuje
miedzy nami tej różnicy. Pewnie dlatego, ze jesteśmy bardzo bezpośredni i
traktujemy się bez oporów. Wygłupiamy się jak dzieci, wyjadamy wspólnie
takoyaki z jednego pudełeczka i dokańczamy po sobie nieznośnie lepkie lizaki. I
nie ma w tym nic nic obrzydliwego, raczej coś naiwnie dziecięcego. Tak, to
zdecydowanie to – relacje podobne tym jakie panują wśród dzieci. Jednocześnie z
naszego zachowania przebija tez dziecieca troska o siebie nawzajem. Ryutaro i
Mizuki są przy tym świetnymi nauczycielami, bo skrupulatnie odpowiadają na
wszystkie moje pytania.
Gwiazda zoo w Ueno.
a tu typowy widok, kruki w wersji XXL.
Najzabawniejsza
chwila – zdecydowanie ta z lizakiem. Wydaje mi się ze był to lizak, a
przynajmniej było to coś przypominającego skrystalizowany cukier, z tym ze w
niebieskim odcieniu, z zatopiona wewnątrz truskawka. Z początku o stałej
konsystencji, potem topił się z niepohamowana szybkością. I kiedy ten lizak tak
sobie topniał i topniał nad talerzykiem z wafelka, który był do niego
dołączony, Ryutaro zaczął nawijać ten topiący się cukier na patyczek i podał mi
go na przysłowiowego „apa”, do ust. Żeby było śmieszniej, lizak się porwał w
międzyczasie i jego lepkie, ciągnące się nitki wplątały mi się we włosy.
Takoyaki wyjadane wprost z pudełka. Moja rada: uważajcie. Pieruńsko gorące po rozgryzieniu, myślałam, że rozerwie mi pół twarzy gdy poczułam buch gorąca na języku.
Tokio Skytree.
Najlepsza
chwila – automat ze zdjęciami. Po kolacji zahaczyliśmy jeszcze o coś w rodzaju
centrum rozrywki, mającego w sobie coś z krzyżówki salonu gier komputerowych z
budkami do robienia zdjęć. I właśnie jeden z tych automatów, w którym można
było zrobić wspólne zdjęcie, stal się bohaterem wieczoru. Bo był to automat z
tego rodzaju, który umożliwiał modyfikacje twarzy, automatycznie retuszował
niedoskonałości i powiększał oczy, nadając całości charakteru kawaii przekraczającej
normę o 200 procent. Żeby jeszcze bardziej wydobyć kawaii, na sam koniec
dodaliśmy moc serduszek, różu, uszu króliczka i innych takich, dostępnych w
ramach funkcji wzbogacenia zdjęć. I tym samym za niecałe 200 jenow mam
fantastyczna pamiątkę – fotografie pozowane na aniołki Charliego i przesłodkie
dziewczynki o niepełnym rozumku, okraszone frazami love you and my girls w
nieprzyzwoitej ilości serduszek. Każdy, kto uda się do Japonii, koniecznie
powinien tego wypróbować.
Chwila
warta zapamiętania – spotkanie z Polakami. Chodząc pośród straganów usłyszałam
kilka znajomych slow, powiedziałam rozgorączkowana Ryutaro i Mizuki, ze chyba
własnie minęliśmy Polaków, po czym przeprosiłam ich na chwile i podeszłam do
dwójki ludzi w wieku około 35 lat z małym dzieckiem i wymieniłam kilka slow.
Wspaniale było usłyszeć ojczysta mowę i moc swobodnie porozmawiać, bez
konieczności nieustannego przeskakiwania z angielskiego na japoński i z
japońskiego na angielski."
Szama. W jednej z kanciap, otwartych wprost na ulicę, po której kręcą się miauczące koty i unosi się buchająca z gotowanego ryżu para. Pysznie, świeżo, tanio.
Przesłynna purikura, czyli efekt odwiedzin nietypowych automatów do robienia zdjęć.
Być w Japonii i jej nie spróbować, to grzech. Wszyscy tacy piękni, tacy kawaii. Słód, miód i orzeszki.
*tak na wszelki wypadek. Prowadzę bloga wegetariańskiego, ze szczególnym naciskiem na dania wegańskie, pytanie zatem, dlaczego do diaska przyznaję się, że wcinałam ryby? Tłumaczyć się nie zamierzam, bo tłumaczy się winny. Będąc w Japonii jadłam szamę regionalną i lokalną, sezonową, taką, która odpowiadała moim możliwościom. O jedzeniu będzie tu jeszcze sporo, bo należy poświęcić temu osobny dział. Więcej już wkrótce.