18 lutego 2015

Słoik w Japonii. Jeść jak król, czyli 会席料理.

Po długiej przerwie, pora na kolejne wyznania. Dziś odkrywam kolejny skrawek Japonii. 
W dzisiejszym odcinku: udana-nieudana wyprawa i słów parę o kuchni luksusowej, "kaiseki ryouri" (会席料理 ).

"15 sierpień

To był naprawdę udany dzień, pozbawiony jakichkolwiek planów, za to wypełniony po brzegi spontanicznymi decyzjami.
Zaczął się leniwie, skończył bardzo aktywnie. A wszystko przez przypadkowa rozmowę z Qinling, niewiele młodszą ode mnie Chinka, z która zmówiłam się na wspólne zwiedzanie. Naszym zamiarem było zobaczenie ogrodów cesarskich, szkoda tylko, ze jako 100 procentowe kobiety zapomniałyśmy sprawdzić jaki dziś dzień tygodnia (wbrew pozorom, ma się tu problemy z rachuba czasu!) i jedyne, co mogłyśmy zobaczyć, to okazale mury i bramy prowadzące do wnętrza kompleksu. Tak, był piątek i ogrody były niedostępne do zwiedzania. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło – również zupełnie przypadkowo natknęłyśmy się na młodego Japończyka, który okazał się na tyle pomocny, ze przez ponad godzinę chadzał wspólnie z nami, pokazując nam okolice, a koniec końców odprowadził nas na przystanek metra, którym miałyśmy dostać się do kolejnego punktu. Miał na imię Shun. Choć wyglądał raptem na 22, góra 24 lata, liczył sobie 30 wiosen i był w trakcie spędzania swoich 4-dniowych (!)  wakacji w okolicy. Pracując w firmie dekoratorskiej, zdarza mu się od czasu do czasu coś zaprojektować. Pytał o klimat w Polsce, polskie jedzenie i inne miejsca, które zobaczyłam. Sam opowiedział o swoim pobycie w Ameryce, skarżąc się na okropne jedzenie i fatalne steki, smakujące jak podeszwy. W swoich nienagannych manierach po raz kolejny utwierdził mnie w przekonaniu, ze Japończycy bez najmniejszej wątpliwości mogą szczycić się mianem najbardziej kulturalnego i gościnnego narodu na świecie

Tokyo station. W całej okazałości.

Starałam się policzyć, ile pięter ma przeciętny wieżowiec, 
ale gdzieś w połowie zawsze musiałam się pomylić.
.
Po nieudanej-udanej wyprawie do ogrodów cesarskich, po drodze zatrzymałyśmy się w dzielnicy Ningyoochoo, fascynując się niesamowita kombinacja tradycyjnej architektury z ta nowoczesna. Ta ostatnia obrosła ta pierwsza na kształt powojów oplatających drzewa. Po krótkiej przechadzce uliczkami Ningyoochoo, ruszyłyśmy z powrotem do hotelu, zatrzymując się w okolicznej restauracji, tradycyjnym kaiseki ryoori. I cóż mogę rzec – po raz w pierwszy w życiu dane mi było zjeść tak luksusowy posiłek. Ale od początku.
A tutaj, na co można natknąć się na spacerze. W parkach niejednokrotnie można natknąć się na ogłoszenie, by uważać na cykady i inne robactwo. Są wielkie jak bombowce i zdarza im się impertynencko zderzyć z zamyślonym przechodniem. Zazwyczaj celują w czoło. Na szczęście, nie spotkała mnie przyjemność bliższego zapoznania się z nimi.

Ningyouchou. 

...jak wyżej.


Nasz hotel nie gwarantował posiłków, w ramach których codziennie dawano nam bony na kwotę 800 yenów, możliwe do wykorzystania w określonych knajpach współpracujących z hotelem. Z racji całodziennego zwiedzania Asakusy miałam jeden bon dodatkowo do wykorzystania, tym samym mogłam zaszaleć i zamówić posiłek za kwotę 1600 yenów. Na szczęście było to wystarczająco dużo, by moc zaszaleć w miejscowym kaiseki ryoori.

Oto, jak zazwyczaj spożywa się posiłek w tradycyjnym lokalu. Na poduchach, siedząc na modłę japońską (w seizie, jeżeli chce się zachować elegancję). Zapytano nas, czy nie wolimy usiąść przy stoliku "europejskim" (z krzesełkami), no ale, jak to, jeść kaiseki ryouri na modłę europejską? To nie godzi! 


Weszłyśmy, zajmując miejsce przy tradycyjnych niskich stolikach, siedząc na miękkich poduszkach. Obsługa ni w ząb nie rozumiała angielskiego, wiec cala odpowiedzialność za zamówienie i to, czy faktycznie można dublować kupony, spadła na mnie. Dowiedziałam się zatem, że taka opcja jest jak najbardziej możliwa, tym samym składając zamówienie na dwa tradycyjne zestawy, prosząc jednocześnie o możliwość wyeliminowania mięsa z mojego zestawu, gdyż nie mogę jeść mięsa z wyjątkiem ryb. A potem pozostało nam tylko czekać, delektując się przyniesioną zieloną, ciepłą herbatą, tłumacząc przy okazji, ze przebywamy tu w ramach udziału w programie Ashinaga przewidziany na okres 2 miesięcy. A kiedy doręczono nam nasze zestawy, mogłyśmy tylko ślinić się i podziwiać. Bo postawiono przed nami najprawdziwsze dzieło sztuki – elegancka tace, na której znalazły się tradycyjne ceramiczne miseczki zdobione laką i kryte bambusowymi przykrywkami tak, by zachować temperaturę serwowanych dan, oraz eleganckie wiklinowe kosze z umieszczonymi nań porcelanowymi spodkami palnymi pyszności. W zestawie znalazły się miedzy innymi świeże sashimi, ostrygi i ośmiorniczki, surowe warzywa skrojone na kształt wielopłatkowych kwiatów, jajeczny omlet, galaretka yookan o smaku zielonej herbaty, miseczka ryżu z suszonymi rybkami i sezamem, zupa miso i delikatny jajeczny kleik z krewetkami. A żeby bardziej nas rozpieścić, obsługa zasponsorowała nam dodatkowe danie nie wchodzące w skład zestawu – chrupiącą tempurę, w której znalazł się bakłażan, przepyszna słodka dynia oraz spory kawałek ryby. Nawet Qingling przyznała, ze nigdy wcześniej nie jadła tak dobrej tempury. Zjadłyśmy wszystko, co do ostatniego ziarnka i w aurze nieopisanego luksusu opuściłyśmy restauracje w jak najlepszych nastrojach, płacąc za nasz posiłek raptem 80 yenów. Tańcząc na ulicy i prosząc Japonię, by zechciała wstąpić z nami w związek małżeński, wróciłyśmy do hotelu przeświadczone, ze na ten jeden wieczór stałyśmy się wybitnymi znakomitościami o królewskim pochodzeniu."


 Tylko patrzeć i podziwiać. Tu akurat wersja mięsna.




...i w całej okazałości.

 Tempura. Danie o proweniencji portugalskiej, dziś już mocno zakorzenione w kuchni japońskiej. 
Tajemnicą dobrej tempury jest to, by była chrupka i nie opita tłuszczem, jak to się czasem zdarza. Ta była wyśmienita.

Żegnajcie, pyszności! 

Do usłyszenia w kolejnym odcinku!

24 stycznia 2015

Słoik w Japonii. Asakusa i trochę o jedzeniu.

Ciąg dalszy Wielkiej Przygody. Dzielę się kolejnymi fragmentami z dziennika podróży. I znów, relacje świeżaka, czyli wrażenie i impresje z początkowego okresu zaznajamiania się z Krajem Kwitnącej Wiśni.

"W Japonii nie sposób umrzeć z głodu, bo wszędzie, na każdym kroku, jest jedzenie. Czasem można odnieść wrażenie, ze czyha ono zewsząd na przechodzącego obok człowieka. Wystarczy wejść do pierwszego z brzegu sklepu, by zakupić to, czego dusza zapragnie. W ramach śniadania masz ochotę na onigiri? Proszę bardzo – oto przed tobą wersja z umeboshi, świeżym łososiem, kurczakiem i majonezem, wakame, azuki…a może zamiast onigiri jajko? W jakiej postaci lubisz je jeść najbardziej? A jeśli nie jajko, to może zupa, albo sushi. Albo kiść ekologicznych bananów lub parę dorodnych jabłek. A jeśli nie przepadasz za lokalna i sezonowa kuchnia japońska, zawsze możesz wyjść z torba pełną gotowych sandwichy, drożdżówek, chrupek, czekolady i wszystkiego innego, co dostępne jest w innych miejscach świata.
Bardzo polubiłam japońską kuchnie. Jest lekka i świeża, delikatna w smaku, nie przesadzona. Czuje się w niej autentyzm i naturalność, nie zaburzona zbędnymi dodatkami harmonie. Zakupiony wczoraj zestaw onigiri zjadłam z wielkim apetytem. Moim faworytem zdecydowanie została wersja z umeboshi, marynowana śliwką i ta z łososiem*.
A jeśli jest się spragnionym, to z opresji ratują człowieka automaty z napojami, które są dosłownie wszędzie. Wszędzie. Co kilka metrów, czasem nawet częściej. Jest w nich olbrzymi wybór zielonych herbat, wody, także smakowej i herbat zbożowych, które podbiły moje serce, komucha. Po prostu pyszność, której nie da się wyrazić słowami.

wszechobecne automaty z napojami. 
Tutaj: w parku, automat w atrakcyjnej aranżacji architektonicznej.

Jestem w hotelu, w którym angielski nie istnieje. Nie ma go tu i jego obecność jest całkowicie zbyteczna, bo angielskie słowa nie maja tu sensu i nie są w stanie znaleźć odzewu. A wiec ze wszystkich sil staram się używać swego japońskiego, a w tych chwilach uzmysławiam sobie, jak kiepsko mi idzie i jak bardzo kuleje. Ale, ale, ganbatte, ganbatte, mówię sobie, jestem tutaj, żeby się nauczyć. Ze wszystkich sił, klęska po klęsce, będę się szkolić w tym języku. A obsługa jest tu przemiła, jak wszędzie zresztą. Jestem tu krótko, ale nie spotkałam jeszcze niegrzecznego w stosunku do mnie Japończyka. Z cala szczerością przyznaje, ze to ja w pełni zasługuję na miano prostackiego gaijina, wiele razy dając plamę.
Jest duszno i parno na zewnątrz. Wystarczy kilka chwil, by pot zalał człowiekowi oczy. Ulgę przynosi porywisty wiatr, odłamy tajfunu rozbijającego się na południu. Zaliczyłam dwukrotny wypad na miasto. Zjadłam jabłko o smaku nie-jabłka, a w ramach kolacji spałaszowałam pierwszy w życiu ramen. Jakie to było pyszne! Zostałam miłośniczką ramenu od pierwszej chwili, choć jeść go nie umiem i prawdopodobnie się nie nauczę.
Czekając na ramen.

Sukcesy dnia dzisiejszego – udało mi się nawiązać porozumienie z przewspaniałą recepcjonistka i tym samym dostąpić zaszczytu wyprasowania swoich ciuchów (zaszczyt dlatego, ze sama recepcjonistka poprosiła mnie o zachowanie tego w tajemnicy przed internistami którzy jutro się tu zjawia), zamówienie ramenu bez mięsa, rozmowa z przemiłą obaa-san na chodniku, od której dostałam maila i która kazała mi się traktować jako zastępcza mama tu, w Japonii. Znalezienie świeżego soku ananasowego. I olbrzymiego kartonu miękkiego japońskiego tofu za niecałe 3 zł.
Kostka tofu. Ogromna. Dostępna w każdym "konbini", convenient-store. Japońskie tofu jest aksamitne i miękkie, łatwo rozpada się. Nie ma nic wspólnego z dostępnym u nas tofu, które da kroić się nożem i nadziewać na widelec.

Duże radości: rozmowa przez skype z rodzina. Dziś po raz pierwszy udało nam się porozmawiać. I choć połączenie zrywało raz po raz, leciałam z nóg i nie mogłam się skupić, będąc zmuszona do nieustannej zmiany tematu, to ciesze się, ze mieliśmy szanse wzajemnej rozmowy, ja, rodzice i brat. Rozmowa w ojczystym języku przyniosła mi ulgę, bo będąc tutaj, muśże ciągle przełączać się z angielskiego na japoński i z japońskiego na angielski i czasem, w akcie totalnego przemęczenia umysłu, zdarza mi się powiedzieć w trakcie rozmowy coś po polsku. Ostatnio zaczęłam na szczecie bardziej to kontrolować.

Porażki dnia dzisiejszego: nieumiejętność czytania mapki. Żeby pogorszyć sprawę, aby znaleźć spot z wifi, wystarczyło sic cały czas prosto, przed siebie. Żadnego skrętu i kluczenia po uliczkach, tylko prosta droga, kierunek przed siebie. Jakim trzeba być słoikiem, żeby minąć to miejsce o cale 3 km. Tak, 3 km. Musze się jeszcze wiele nauczyć, by tu nie zginąć.
Podsumowując – dzień uważam za udany. Jedna kompromitacja to jeszcze nie za tak dużo. Na pewno jest lepiej niż wczoraj. Czyli uznajmy, ze w dniu dzisiejszym zrobiłam postęp.

Następnego dnia.

Dziś był bardzo dobry dzień. Kolo godziny 9 przeprowadza się tu sprzątanie pokoi, tak zwane green hour, o czym zostałam poinformowana dzień wcześniej i poproszona, by na czas sprzątania opuścić pokój. Największym zaskoczeniem było dla mnie jednak to, ze fantastyczny recepcjonista o przyjaznej, okrągłej twarzy i włosach pokrytych siwizna stawił się osobiście do mojego pokoju i zaprosił mnie do lobby przy kuchni. Po krótkiej pogawędce recepcjonista wziął się za odkurzanie podłogi, oczywiście serdecznie mnie za to przepraszając, podczas gdy ja zajęłam się czytaniem. Jeszcze większą niespodzianka była dla mnie świeżo przyrządzona kawa, która recepcjonista przyniósł do mojego stolika. Nie pije kawy i za nią nie przepadam, ale to była najpyszniejsza kawa w calom moim życiu. Może to głupie, ale mam wrażenie, ze udało mi się nawiązać cienka nic porozumienia z obsługą hotelu. Dla mnie bycie zaproszona do tej sfery prywatnej, jaka jest lobby przykuchenne, wiele znaczyło. Nie wiem, czy serdeczność mi okazywana wynika z tego, ze staram się mówić po japońsku i przez to mam kontakt z ludźmi z obsługi, czy to, ze ja sama ze wszystkich sił staram się być jak najgrzeczniejsza. Są momenty, gdzie z łatwością uderzam w keigo, język grzecznościowy, chociażby podczas dzisiejszej kawy. Nie wiem, może w akcie radości keigo staje się dla mnie bardziej zrozumiale. Z tego co zaobserwowałam, to Japończycy bardzo cenią moja osobę chociażby właśnie przez to, ze używam form grzecznościowych. W momencie staja się bardziej otwarci i okazują mi swoje zainteresowanie.

Pokój hotelowy. Mały? No to proszę bardzo: to pokój 2-osobowy. Potem rozłożono drugi futon i voila, pokój dla dwóch osób jak znalazł.

..a tutaj widok z pokoju. W związku z małą ilością przestrzeni do zagospodarowania fakt, że można zajrzeć sąsiadowi przez okno nie jest niczym nadzwyczajnym.


Mam za sobą bardzo długi spacer po mieście, wędrowania ulicami blisko 3-4 godzin. Był to bardzo owocny wypad – po drodze zwiedziłam okoliczna bibliotekę. Wypchany lew umieszczony w centralnej części mógłby być ozdoba każdej biblioteki na świecie, wyglądał bardzo dumnie. Poza tym – poczułam się jak w domu. Wszystko przez pozycje Przygody Baltazara Gąbki, umieszczona w dziale powieści sowieckich. Był tez cały komplet Ani z zielonego wzgórza! Powrót do czasowa dzieciństwa w ciągu zaledwie kilku sekund!
Przedmieścia Tokio. 



...czyż nie wygląda znajomo?

Co można znaleźć w podmiejskiej bibliotece. Japonia nigdy nie przestaje zaskakiwać.

Jutro zapowiada się dzień pełen przygód. Mam spotkać się w Asakusie z niedawno poznanymi Japończykami. Czeka mnie samotna wyprawa japońskimi środkami transportu publicznego. Obym tylko nie zagubiła się gdzieś po drodze…

13 sierpień

Dziś odbyłam swoja pierwsza samodzielna podroż środkami publicznego transportu w Japonii. I żeby było śmieszniej, droga do miejsca docelowa przebiegła bez najmniejszego problemu, za to w drodze powrotnej błądziłam nieustannie i gubiłam się co najmniej milion razy. Nawet nie potrafię zliczy, ile razy musiałam przesiadać się z pociągu do pociągu, bo ciągle ładowałam się do takiego, który jechał w zupełnie innym kierunku. Jakie wyniosłam z tego doświadczenie – podróżowanie transportem publicznym w Japonii jest chyba jedna z najbezpieczniejszych rzeczy – nic się nie dzieje i pomimo późnej pory nie ma żadnych powodów do obaw. Po drugie – Japończycy są na tyle pomocni, ze pomimo własnego błędu i niedopatrzenia, doturlałam się w końcu na prawidłową stacje.
Pomijając rozbijanie się o stacje, to był naprawdę udany dzień. O godzinie 13 spot kalam się w Asakusie wraz z Ryutari i Mizuki (dzięki ci Japonio za wszechobecne wi-fi, inaczej nigdy byśmy się nie znaleźli!). I od tego czasu, aż do godziny 21, spędziliśmy wspaniałych kilka godzin na aktywnym zwiedzaniu i zabawie. Widziałam Asakusę wraz ze wszystkimi jej straganami i stoiskami, widziałam świątynię Senso-ji, próbowałam pierwszego w życiu takoyaki i lizaka w wersji japońskiej, o nieznośnie ciągnącej się konsystencji i lepkości nie do ogarnięcia. Widzieliśmy Sky Tree Tower i byliśmy u jej podnóża, zwiedzając przy okazji wielkie centrum handlowe przy niej się mieszczące. Oglądaliśmy wystrój fantastycznego sklepu, którego asortyment w całości był poświęcony anime studia Ghibli z przewodnim motywem Totoro. W środku spal olbrzymi, pluszowy Totoro, na którego unoszącej się piersi drzemała główna bohaterka tej produkcji. Najbardziej zauroczyły mnie ubranka dla dzieci w stylu Totoro, śliniaczki z takowym i przepiękne akcesoria kuchenne, jak kubeczki, filiżanki i talerzyki, wszystko zdobione ta urokliwa postacią. 




Spacerowaliśmy po parku Ueno, gdzie nie mogłam wyjsc z podziwu nad tym, jak wielkie i gigantyczne buszują w nim kruki. Obeszliśmy wzdłuż i wszerz cale zoo w Ueno, gdzie niektóre ze zwierząt widziałam po raz pierwszy w życiu! A potem, padając z gon, pokrzepiliśmy się w starej kanciapie z tradycyjnym japońskim jedzeniem, otwierającej się bezpośrednio na ulice i wypełnionej miauczeniem kotów czujących zapach świeżych ryb. Jadam pierwszego w życiu prawdziwego tuńczyka, rozpływającego się w ustach, tak soczystego, ze nie sposób było utrzymać ślinianki w ryzach. I aromatyczna soba. Och, jak ja uwielbiam japońskie żarcie!
Senso-ji, Asakusa.

Wróżba. Dobrą zabierasz ze sobą, niepomyślną wiąże się w supełek i zostawia na terenie świątyni, na specjalnie zamontowanym w tym celu stelażu.

Kadzidło. Ponoć zaciąganie się jego dymem ma zapewnić zdrowie i urodę. Asakusa, Senso-ji.

Senso-ji.


Mizuki i Ryutaro to wspaniali ludzie. Młodsi ode mnie o cale 5 lat, ale nie czuje miedzy nami tej różnicy. Pewnie dlatego, ze jesteśmy bardzo bezpośredni i traktujemy się bez oporów. Wygłupiamy się jak dzieci, wyjadamy wspólnie takoyaki z jednego pudełeczka i dokańczamy po sobie nieznośnie lepkie lizaki. I nie ma w tym nic nic obrzydliwego, raczej coś naiwnie dziecięcego. Tak, to zdecydowanie to – relacje podobne tym jakie panują wśród dzieci. Jednocześnie z naszego zachowania przebija tez dziecieca troska o siebie nawzajem. Ryutaro i Mizuki są przy tym świetnymi nauczycielami, bo skrupulatnie odpowiadają na wszystkie moje pytania.


Gwiazda zoo w Ueno.


a tu typowy widok, kruki w wersji XXL. 

Najzabawniejsza chwila – zdecydowanie ta z lizakiem. Wydaje mi się ze był to lizak, a przynajmniej było to coś przypominającego skrystalizowany cukier, z tym ze w niebieskim odcieniu, z zatopiona wewnątrz truskawka. Z początku o stałej konsystencji, potem topił się z niepohamowana szybkością. I kiedy ten lizak tak sobie topniał i topniał nad talerzykiem z wafelka, który był do niego dołączony, Ryutaro zaczął nawijać ten topiący się cukier na patyczek i podał mi go na przysłowiowego „apa”, do ust. Żeby było śmieszniej, lizak się porwał w międzyczasie i jego lepkie, ciągnące się nitki wplątały mi się we włosy. 
Takoyaki wyjadane wprost z pudełka. Moja rada: uważajcie. Pieruńsko gorące po rozgryzieniu, myślałam, że rozerwie mi pół twarzy gdy poczułam buch gorąca na języku.


Tokio Skytree.

Najlepsza chwila – automat ze zdjęciami. Po kolacji zahaczyliśmy jeszcze o coś w rodzaju centrum rozrywki, mającego w sobie coś z krzyżówki salonu gier komputerowych z budkami do robienia zdjęć. I właśnie jeden z tych automatów, w którym można było zrobić wspólne zdjęcie, stal się bohaterem wieczoru. Bo był to automat z tego rodzaju, który umożliwiał modyfikacje twarzy, automatycznie retuszował niedoskonałości i powiększał oczy, nadając całości charakteru kawaii przekraczającej normę o 200 procent. Żeby jeszcze bardziej wydobyć kawaii, na sam koniec dodaliśmy moc serduszek, różu, uszu króliczka i innych takich, dostępnych w ramach funkcji wzbogacenia zdjęć. I tym samym za niecałe 200 jenow mam fantastyczna pamiątkę – fotografie pozowane na aniołki Charliego i przesłodkie dziewczynki o niepełnym rozumku, okraszone frazami love you and my girls w nieprzyzwoitej ilości serduszek. Każdy, kto uda się do Japonii, koniecznie powinien tego wypróbować.
Chwila warta zapamiętania – spotkanie z Polakami. Chodząc pośród straganów usłyszałam kilka znajomych slow, powiedziałam rozgorączkowana Ryutaro i Mizuki, ze chyba własnie minęliśmy Polaków, po czym przeprosiłam ich na chwile i podeszłam do dwójki ludzi w wieku około 35 lat z małym dzieckiem i wymieniłam kilka slow. Wspaniale było usłyszeć ojczysta mowę i moc swobodnie porozmawiać, bez konieczności nieustannego przeskakiwania z angielskiego na japoński i z japońskiego na angielski."


Szama. W jednej z kanciap, otwartych wprost na ulicę, po której kręcą się miauczące koty i unosi się buchająca z gotowanego ryżu para. Pysznie, świeżo, tanio.

Przesłynna purikura, czyli efekt odwiedzin nietypowych automatów do robienia zdjęć.
 Być w Japonii i jej nie spróbować, to grzech. Wszyscy tacy piękni, tacy kawaii. Słód, miód i orzeszki.


*tak na wszelki wypadek. Prowadzę bloga wegetariańskiego, ze szczególnym naciskiem na dania wegańskie, pytanie zatem, dlaczego do diaska przyznaję się, że wcinałam ryby? Tłumaczyć się nie zamierzam, bo tłumaczy się winny. Będąc w Japonii jadłam szamę regionalną i lokalną, sezonową, taką, która odpowiadała moim możliwościom. O jedzeniu będzie tu jeszcze sporo, bo należy poświęcić temu osobny dział. Więcej już wkrótce. 

6 stycznia 2015

Słoik w Japonii. Kumamoto.

"Nic nie słyszę na prawo ucho i mam wrażenie, że zaraz eksploduje mi bębenek, a więc czas na opowieść o gaijinie w Japonii.
Dziś jestem już tu 9 dzień, odliczając dzień, w którym zjawiłam się na lotnisku Narita i w którym zgubiłam się co najmniej 5 razy. Witaj ja. Zainspirowana wieloma ludźmi, których spotkałam tu do tej pory, postanowiłam pisać ten dziennik podróży, by utrwalić wszystkie te cenne doświadczenia i ulotne chwile. A jest ich sporo, obecnie z przewaga tych chwil pełnych kompromitacji, o których nie chce się mówić, bo uwłaczają godności własnej."

Takimi słowami rozpoczyna się mój dziennik podróży na czas Wielkiej Przygody. Nie żałuję żadnego słowa, które w nim zapisałam. A jest tego sporo i jeszcze trochę. I właśnie tu, na łamach blogach, będę z niego korzystać, chcąc podzielić się swoimi wrażeniami. Wycinki i fragmenty dziennika podróży najlepiej nadają się do tego, by odświeżyć pokryte kurzem wspomnienia, dotknąć ich i poczuć ich ciepło raz jeszcze we wnętrzu dłoni. A więc, oddajmy się przygodzie. Raz jeszcze.

Dziś kilka słów o pierwszych spostrzeżeniach, początkowej współpracy i jej trudach. Pierwsze dni przyszło mi bowiem spędzić w Aso w Kumamoto, małej wiosce (zapyziałej? czy to dobre słowo?) daleko na południu, gdzie rzadko kiedy ma się kontakt z gaijinem. Innymi słowy - pobyt w Kumamoto już na początku dał mi popalić, ale pozwolił też poznać prawdziwe oblicze Japonii znanej i nieznanej.


"W dniach 5-10 sierpnia brałam udział w obozie tsudoi na południu Japonii, w Aso w Kumamoto. Będąc jednym z uczestników, moim zadaniem było pracować z pomocą studentów japońskich z uczniami szkoły średniej, a celem tej pracy była podbudowa pewności siebie tych ostatnich i zachęcenie ich do realizacji własnych celów i marzeń, z naciskiem na zainteresowanie swojego rozwoju edukacji i jej kontynuacją na studiach. Czy nam się udało, czas pokaże. Dziś wróciłam i czuje się jak świeżo naładowana bateria swojego telefonu. Oczywiście, bez kompromitacji nie mogło się obyć.
Po porannych ćwiczeniach (tak, tutaj uprawia się codziennie ćwiczenia wczesnym rankiem) i wspólnym śniadaniu, odbyła się uroczystość pożegnalna i zamykająca obóz. O tym później, bo jest już blisko 2 w nocy a o zamknięciu obozu trzeba poświęcić oddzielny rozdział.

Jestem uczestnikiem nowej, II tury internistów fundacji Ashinaga, narybek ów zjawił się w sierpniu i z tej racji wszyscy mamy mieszkać w hotelu biznesowym do czasu wyjazdu I tury z akademików Kokorojuku. Tym samym z dniem 22 lub 24 sierpnia przeprowadzimy się do miejsca docelowego (jw.). W Aso była nas osemka, Brian, Prassat, Chun, Jane, Ellen, Maraiah, Jessica i ja, plus organizatorzy."

"Przez najbliższe 2 miesiące wiele może się zmienić, ale póki co, bardzo polubiłam Japonię, a może nawet więcej niż polubiłam,. Mogłabym tu mieszkać i spędzać tu czas dzień po dniu. Będę robić wszystko co w mojej mocy, by jeszcze tu wrócić i uczyć się ze wszystkich sil japońskiego, by z łatwością moc nawiązać porozumienie z mieszkańcami Kraju Kwitnącej Wiśni."

"Parę slow o Kumamoto. Czyli Kumamoto tsudoi 2014.
Do Kumamoto mieliśmy wyruszyć zaraz po zakończeniu konferencji na temat przyszłych planów Ashinaga i uroczystego bankietu na jej zamkniecie. Nie spodziewałam się jednak, ze będzie to tak szalona wyprawa.
23 kilo bagażu. Schody, schody i jeszcze raz schody. Najgorętszy dzień w Tokio tego roku. Za mało? No to proszę bardzo – jesteśmy spóźnieni na samolot. Cały odcinek trasy, począwszy od dotarcia na odpowiedni przystanek, na samym lotnisku zakończywszy, pokonujemy biegiem. Na początku myślałam ze nie wytrzymam, walcząc z nieustającą zadyszka i brakiem tchu. Potem już tylko biegłam, nie myśląc nawet o tym, ze trzeba oddychać. Zupełnie tak, jakbym nie była częścią samej siebie. Udało nam się w biegu dostać do samolotu, pokonując odcinek drogi torowani i asystowani przez obsługę lotniska. Wszyscy mokrzy, zgrzani, totalnie bez życia. Siedzący obok nas Japończycy nie byli szczególnie szczęśliwi. Ale udało się. Lecieliśmy do Aso w Kumamoto.
Dotarliśmy na miejsce pozna nocą, gdzie przydzielono nam szybko pokoje i odesłano do łazienki. Możliwość odpoczynku w olbrzymiej wannie pełnej gorącej, parującej wody była spełnieniem marzeń tamtego wieczoru. Ale najlepsze było dopiero przed nami.

Obawiałam się obozu w Kumamoto. Z racji swojej znajomości (niewielkiej, ale jednak) japońskiego, zostałam wyznaczona jako lider naszej grupy. Nie miałam pojęcia, co to oznacza i jakich obowiązków będę musiała się podjąć. I nie miałam pojęcia, czego spodziewać się po ludziach, którzy byli tam razem ze mną. Briana poznałam już wcześniej, w Yamanakako, gdzie byliśmy kilka dni na konferencjach. Najsłodszy chłopak, jakiego kiedykolwiek poznałam. Później słusznie z innymi dziewczynami doszłam do wniosku, ze jeśli kiedykolwiek któraś z nas miałaby syna, to chciałaby, aby był on taki jak Brian.

A wiec czas rozpocząć obóz i nasza prace w Kumaoto. 6 sierpień. Wstajemy wcześnie, przygotowujemy się i idziemy na stołówkę na śniadanie. Funkcjonuje tu otwarty bufet i każdy nabiera sobie to, na co ma tylko ochotę. To nasz pierwszy posiłek tutaj i jesteśmy dalecy od integracji z obecnymi tu Japończykami. Wszyscy nam się przyglądają i nas bacznie obserwują. W Kumamoto nie ma za wiele okazji do obcowania z cudzoziemcami i jesteśmy tu nowością. Początkowo nikt nie ma pojęcia o mojej znajomości japońskiego, bo obsługa i organizatorzy zwracają się do nas po angielsku. Wydawało mi się nawet, ze jedne z organizatorek, dwie młode Japonki, są wyraźnie rozczarowane, bo same napominają, ze według otrzymanych informacji znam japoński i jestem liderem grupy. Ale w najbliższym czasie wszystko się wyjaśnia.
Po posiłku udajemy się na aule, gdzie ma odbyć się nasza wstępna integracja z japońskimi studentami. Razem z nimi będziemy pracować nad grupami uczniów liceum, by pomoc im zrozumieć swoje plany i rozbudzić ambicje. Wszyscy, znaczy moja grupa i młodzi Japończycy, siadają w dużym kole. Organizatorzy kręcą się wokół sceny i proszą przez mikrofon, aby nowo przybyli interniści przedstawili się reszcie. Wstaje jako pierwsza i biorę mikrofon do reki. Czuje na sobie spojrzenia wszystkich. Biorę oddech i zaczynam. Już moje pierwsze słowo, hajimemashite, które można tłumaczyć jako witam, czy tez bardzo mi miło, wzbudziło napięcie, co będzie dalej. Czy poprzestanę tylko na tym i uderzę w angielski, czy tez nie. A ja mowie płynnie dalej, przedstawiam się i mowie, ze przybyłam z Polski. Cieszę się, ze tu jestem i ze będę mogła ze wszystkimi spędzać aktywnie czas, mając nadzieje, ze nasza współpraca przyniesie owoce. Na koniec dodaje, ze uczę się japońskiego od około 2 lat i nie czuje się w nim pewnie, popełniam wiele błędów dlatego będę bardzo wdzięczna za pomoc i korektę. Dziękuję i siadam z powrotem, odprowadzana na miejsce przez liczne spojrzenia. Młodzi Japończycy są pełni podziwu i zachwytu, bo wiedza, ze będę mogli się ze mną bez krępacji porozumieć. Od tego momentu zauważyłam, ze wszyscy z przebywających tam studentów, odnosili się do mnie z ogromna sympatia i sami garneli się do kontaktu. To własnie w Kumamoto, póki co, zawarłam najwięcej znajomości.
Reszta naszej grupy przedstawia się po angielsku, po czym dzieli się nas na grupy, po jednym z internistów na kilku studentów japońskich. Zaczynamy wspólną zabawę, rozmowę, tance i gry, które maja nam ułatwić zapamiętanie imion. Cieszymy się jak male dzieci i próbujemy przełamać pierwsze lody, pomagając sobie wzajemnie wszelkimi możliwymi sposobami. Od tego momentu nasze relacje będą pogłębiać się coraz bardziej a my sami zaczniemy stawać się coraz bliżsi.


Kilka rzeczy, które mnie zaskoczyły, choć wcześniej słyszałam o nich parę slow. Po pierwsze – poranne apele przed rozpoczęciem zajęć, na których praktykowało się poranne ćwiczenia i informowano o harmonogramie na dany dzień. Po drugie – Japończycy niewiele rozmawiali ze sobą w trakcie posiłku, nie mówię, że zawsze tak było, ale niezbyt żywotne rozmowy były na porządku dziennym. Po trzecie – poranna pobudka z prośbą o posprzątanie pokoju. W tym celu służyć nam miały odkurzacze i pozostali przyrządy umieszczone w szafach, w które wyposażony był każdy pokój. Po czwarte – niebieskie oczy naprawdę budzą zachwyt. A jeśli dodać do tego blond włosy, choć moje są akurat w tej ciemniejszej tonacji, to jest to iście wybuchowa kombinacja. Szczególnie w prowincjach takich jak Kumamoto.

Pracowałam w grupie wraz z Taka-san, Mao Mao i Mae Mae. Cudna trojka, wiele się dzięki nim nauczyłam. 6 sierpnia, wieczorem, zorganizowano wstępne „ognisko” w postaci candle party z powodu niekorzystnych warunków pogodowych za oknem. Każda grupa usiadła w wyznaczonym miejscu, na ziemi, wokół pięknie zaaranżowanego stoiska pokrytego od góry do dołu, na kształt pnących się konarów drzewa, świecami. Było ciemno, wnętrze oświetlały tylko migocące płomienie świec. Palowana zupełna cisza, która przerwał grzmiący, chóralny śpiew wykonany przed przedstawicieli każdej z grup. Po zakończeniu pieśni każdy z liderów grupy zapalał trzymana w reku świece, czerpiąc płomień od centralnego drzewa, po czym prezentował członków swojej grupy. My, jako interniści, mieliśmy skierować kilka slow do nowo poznanych przyjaciół Japończyków w momencie, gdy wywołano nasze imię. Wówczas wstawaliśmy ostrożnie i mówiliśmy to, co było w naszych sercach. Spośród ośmiu grup, kolej na mnie przyszła wraz z przedstawieniem grupy siódmej. To było dla mnie niezwykle doświadczenie, powiedzieć coś wyjątkowego, pośród blasku woskowych świec wszystkim zebranym. Wiec powiedziałam to, co czułam, że jestem bardzo szczęśliwa, mogąc poznać tak wspaniałych ludzi i dlatego chce ich prosić o to, aby się nie bali i aby byli pełni pewności siebie. A po zakończeniu naszych wystąpień każdy z nas na powrót usiadł ze swoja grupka, rozmawiając o swoich aspiracjach. I pamiętam, ze zawarłam wtedy umowę z Taka, Mao Mao i Mae Mae. Powiedziałam im, żeby się nie obawiali, bo ja w wieku 20 lat nie miałam pojęcia, co zrobić ze swoim życiem i jakim człowiekiem chciałabym zostać, dlatego wiele błądziłam. I dlatego mam do nich prośbę i chce, aby dotrzymali pewnej obietnicy – ze nigdy się nie poddadzą i żeby gonili za swoimi marzeniami. I nigdy nie zapomnę tego, jak bardzo byli wzruszenie, nie zapomnę widoku łez Mao Mao, wspanialej młodej dziewczyny, która dźwigała na sobie odpowiedzialność za prowadzenie naszej grupy jako lider. I tego, jak skrupulatnie każdy z nich obiecał dotrzymać tej obietnicy i naszych splecionych dłoni. Zrozumiałam, jak wiele kosztuje ich przełamanie się i walka z własną nieśmiałością i niepewnością siebie, obawa i strachem, ze są nic nie warci i nie zasługują na własne pragnienia. Tamten wieczór wiele w nas zmienik i od tamtej chwili staliśmy się sobie znacznie bliżsi.

Po półtorej dnia wzajemnych przygotowań i ćwiczeń, nadszedł czas na prawdziwa prace – 7 sierpnia zjawiły się 3 olbrzymie autokary z słodziutkimi uczniami. Wprowadzono ich wprost do olbrzymiej auli, gdzie odbyć się miała uroczystość powitalna. Zdecydowana większość była bardzo, ale to bardzo nieufna i patrzyła na nas, a przynajmniej na mnie, bardzo nieufnie. Niektórzy z uczniów przydzielonych do mojej grupy nie chciało nawet na mnie patrzeć, nie mówiąc już o siedzeniu obok mnie czy rozmowie. Naprawdę, zezowali na mnie i rzucali mi spojrzenia spode łba. Chociaż muszę przyznać, ze prezentacja naszej grupy na scenie trochę przełamała pierwsze lody – bo tu tez przedstawiłam się pokrótce po japońsku. Trochę pomogło w następnych kontaktach i nawiązujących się miedzy nami relacjach. Z cala pewnością, dwa pierwsze dni w Aso były bardzo pracowite – dużo przygotowań w związku z przyjazdem uczniów szkoły średniej, obfitujące szczególnie w układy choreograficzne. Duzo biegania, duzo skakania, duzo śpiewu. Czułam się, jakby odjęło mi parę lat. Dobrze było sobie przypomnieć, jak wspaniała może być integracja z drugim człowiekiem bez użycia komputera i telefonu, tylko ot tak, jak się stoi, w sposób bardzo spontaniczny i bezpośredni.

Bardzo łatwo było trafić do młodych Japończyków przez bezpośredniość i śmiech. Jedna z najlepszych metod była spontaniczność i aktywność, chęć do działania. Pociągało ich i dawało przykład. Ot, prosty przykład. Męska część grupy, jak to faceci maja w zwyczaju, zaczęła rywalizować miedzy sobą w kategorii – komu uda się podskoczyć na tyle wysoko, by dotknąć dłonią ściany. Wystarczyło, ze włączyłam się w męskie grono i próbowałam swoich sil – z wiadomym efektem – na równi z nimi, by zostać zalana potokiem kawaii nad moja osoba. Obojętnie co robiłam, byłam kawaii. Sposób, w jaki skakałam, tańczyłam, czy po prostu ruszałam się, był okraszany rozkosznym kawaii. Mam niebieskie oczy – jestem kawaii, moje włosy są w odcieniu ciemnego blondu – jestem kawaii, jestem niska – jestem kawaii. W odpowiedzi na pytanie skierowane do jednego z chłopców w mojej grupie, jaki typ dziewczyn lubi, odpowiada, ze podobają mu się dziewczyny takie jak ja. Czasem zastanawiam się czy to dobrze, czy tez może nie. Czy to kawaii ma oznaczać to, ze jestem urocza, czy może raczej nieporadna. W końcu ten termin mą milion nieokreślonych znaczeń, trudno trafi w jedno konkretne."


"To, co sprawiło mi wiele radości, to to, ze nauczyłam Japończyków ze swojej grupy zabawy w stary niedźwiedź mocno śpi. Pokrótce wyjaśniłam im reguły gry i w bardzo, ale to bardzo uproszczony sposób podałam im słowa piosenki oraz melodie. Oczywiście Japończycy uderzyli we własną tonacje, ale nie o oo chodzi. Wszyscy świetnie się bawili, ganiając się po holu jak male dzieci, zanosząc się śmiechem, uciekając przed starym miśkiem z wrzaskiem emocji. Jedna z dziewczyn popłakała się ze śmiechu. Sprawiło mi to wiele radości – fakt, ze rozluźniłam atmosferę i wywołałam autentyczny uśmiech na ich twarzach."

"Jadam nattou! Nattou, czyli największy postrach wszystkich gaijinow, tu w Japonii. Słyszałam na jego temat wiele. Niejeden horror można by napisać na podstawie zasłyszanych informacji. Moja opinia? Wszystkie te opowieści były mocno przesadzone. Nattou nie śmierdzi, nie jest obrzydliwe, nie smakuje śmierdzącą ryba ani surową stęchłą fasola. Natto jest smaczne, miękkie i delikatne, przypomina nieco w smaku serek pleśniowy. Ale jedna rzecz w nattou jest nie do zniesienia. Jego konsystencja. No po prostu nie sposób tego zjeść. Śluzowate nitki ciągną się w nieskończoność i pomimo najlepszych rad na temat sposobu konsumpcji nattou ze strony Janczykowski, nie ogarniałam tego systemu. Nawijałam te niekończące się nitki na pałeczki raz po raz i nie było końca tego łowienia nattou na wędkę. Ale nattou samo w sobie jest wcale niezłe. Potem często kupowałam je w formie norimaki w ramach śniadania. W takiej postaci nie ma wtedy z jedzeniem nattou najmniejszego problemu."

"Przez caly czas trwania obozu w Kumamoto oczekiwaliśmy nadejścia tajfunu. Codziennie alarmowano nas o bieżącej sytuacji. To było dla mnie bardzo ważne doświadczenie. Nigdy nie mając do czynienia z tego rodzaju zjawiskiem byłam przekonana, że katastrofy naturalne uderzają nagle i gwałtownie. Tymczasem wcale tak nie jest, a przynajmniej tak być nie musi. Tajfun kumulował się przez kilka dni, dając o sobie znać coraz bardziej porywistym wichrem, słaniającymi się drzewami, zaciągniętym ciemnymi chmurami niebem i falami deszczu. Dla mnie było to napięcie nie do zniesienia, ale będących obok Japończyków nie miało to większego znaczenia. Informacje o aktualnym stanie przyjmowali ze spokojem, a nawet poczuciem humoru i obracali wszystko w żart. Dowodzi to tylko temu, ze są rzeczy, których nie da się od razu przeskoczyć. Moja natura jest zupełnie inna niż natura Japończyków ze względu na warunki, w jakich żyjemy i jakie nas otaczają. Cale szczęście spokój Japończyków stopniowo zaczął się mi udzielać i tym sposobem widmo tajfunu nie było już tak przerażające, jak na początku, poza tym mieliśmy ogromne szczęście – zdążyliśmy opuścić Kumamoto przed głównym uderzeniem."

"Znów trochę o uczniach liceum.
Jak pisałam wcześniej, początkowo byli bardzo nieufni. Mierzyli mnie lodowatym wzrokiem i nie chcieli mieć ze mną nic do czynienia. Co niektórzy nie chcieli nawet obok mnie usiąść na stołówce, choć było wolne miejsce. Czułam się przez to okropnie. Stopniowo, krok po kroku, przez mój bełkotliwy japoński, gestykulacje i nieskrepowana spontaniczność, młodzi Japończycy zaczęli się do mnie przekonywać. Największą satysfakcją był dla mnie moment, gdy zaczęli pytać mnie, czy wspólnie pójdziemy się kąpać. Uznałam to za oznakę zaufania i w końcu poczułam się przez nich zaakceptowana – nareszcie nie byłam osoba, która stoi z boku, poza kręgiem, ale jest wewnątrz. Stałam się jedna z nich."

"Dzień przed ceremonia zamykającą obóz i ostatecznym pożegnaniem wręczono nam, internistom kolorową papeterię z propozycją, by napisać wiadomość dla każdej osoby z naszej grupy. Nie trzeba było nas do tego namawiać, a niektórzy wpadli na ten pomysł nawet wcześniej. Postanowiłam postarać się o tyle, by każdemu napisać list po japońsku, bo moja grupa miała spore problemy z angielskim i najprawdopodobniej nie miałaby pojęcia, co ów list zawiera i co oznacza. Dodatkowo, może to absurdalne, ale byłam przeświadczona, ze pisząc dla nich wiadomość własnie po japońsku, zmotywuję ich do nauki języka angielskiego. Skoro ja mogę po japońsku, to oni równie dobrze mogą śmigać po angielsku, jeśli tylko się postarają. Dla młodziutkich Japończyków treść listu była podobna i wyrażała to, żeby odważnie kroczyli własną ścieżką, nie zapominali o własnej godności, byli pełni hartu ducha i zapału do realizacji własnych marzeń i aby nigdy, ale to przenigdy się nie poddawali, obojętnie jak wielka poniosą porażkę. Każdemu podziękowałam tez za wspólnie spędzony czas, wyrażając wdzięczność za wspólnie spędzone chwile. Rzecz miała się inaczej z Taka, Mao Mao i Mai Mai. Tej trojce napisałam listy dużo bardziej osobiste, dziękując każdemu z nich za to, co doświadczyłam z ich strony. Kierowałam się do każdego z nich indywidualnie. Najwięcej serca poświeciłam Mao Mao, liderce całej grupy. Bo choć spędziłam z nią mało czasu ze względu na jej liczne obowiązki jako przewodniczącej, to cały czas ja uważnie obserwowałam. Pomimo młodego wieku, Mao Mao była dziewczyna niesamowicie sumienna i odpowiedzialna, traktując z powaga nawet te najmniejsze, najdrobniejsze sprawy i błahostki. Dlatego własnie napisałam jej, ze dzięki niej zrozumiałam, co chcę robić, że jej zapracowany widok bardzo mnie poruszył i zaimponował i ze chcę być w swej sumienności wykonywania obowiązków taka jak ona. O tym, ile to dla niej znaczyło przekonałam się w momencie wręczania listów – bo choć każdy z nich przeczytał sporządzoną przeze mnie wiadomość już po rozstaniu się, z dala od grupy, to Mao Mao nie była w stanie opanować łez, kiedy przytuliłam ja mocno do siebie i przekazałam zalakowana kopertę. I nie mogła przestać placka przez długi, długi czas. Nie wiem zatem, jakie wrażenia mieli po zakończeniu obozu młodzi Japończycy, ale jedno wiem na pewno – ogromnej przemiany dostąpiła własnie Mao Mao. Bo tych kilka raptem gestów i kilka slow, ten jeden list wystarczył, by przekonać ja, jak wspaniałą jest dziewczyna i jak wiele może dokonać."

"Ceremonia pożegnalna była wspaniałym doświadczeniem. Przebiegała według tego samego programu co candle party z tym, ze my, interniści zostaliśmy w tle. W centrum uwagi stali młodziutcy uczniowie liceum i to im było poświęcone to uroczyste spotkanie. Nigdy bym nie przypuszczała, ze słowa pełne wsparcia mogą wywrzeć na nich aż tak silne wrażenie. Cala sala tonęła w ich łzach. Widok dwójki gospodarzy i prowadzących w tradycyjnych spodniach hakama, sunących posuwistym krokiem wokół ogromnego, drzewnego świecznika, był imponujący i nawet we mnie, osobie która kulturę Japonii zna głównie w teorii, budził wzruszenie. Mogę zatem sobie tylko wyobrazić, jakie emocje musiał budzić w szukających siebie młodych Japończykach. Bo z dwójki tych prowadzących przebijała nieopisana siła i determinacja, która przelewali na słowa wykrzykiwane na tyle, na ile pozwoliły im płuca. Krzyczeli zatem ile mieli tchu o godności, o własnej drodze, pewności i wierności samemu sobie, aby nigdy nie zdradzić swoich marzeń i być zgodnym samym ze soba, aby nie porzucac samego siebie dla kogos lub czegos innego i aby nieustannie przeć do przodu. Sowa pełne mocy, dumna postawa kroczących, sala spowita mrokiem i migoczący blask wielu, wielu woskowych świec. Być może brzmi to mdło i zbyt patetycznie, ale trzeba było to zobaczyć na własne oczy, by zrozumieć, ile piękna miała w sobie ta ceremonia."

"Następnego dnia nadszedł czas na ostateczne pożegnanie. To własnie w ten czas przekazaliśmy sobie osobiste wiadomości od każdego dla każdegosporządzone na kolorowych kartach papieru. To własnie wtedy zebrałam swoja grupę w okrąg i wręczyłam im listy pisane do pozna w nocy. To własnie wtedy każdy wypowiedział kilka ostatnich slow, dziękując pośród lejących się strumieniami łez. Wzruszenie tych młodych ludzi pokazało mi, jak bardzo musza być zagubieni, nie wiedząc, jak pokierować swoim życiem i jakiego wyboru dokonać. A to wielka odpowiedzialność w tak młodym wieku. Jedyne czego żałuję to to, ze być może za powiedziałam o sobie, nie byłam dla nich wystarczającym przykładem, by utwierdzić ich w przekonaniu, żeby nie cofali się i zrobili krok dalej, mierząc wyżej i wyżej i decydując się na studia. Z drugiej strony odczuwam satysfakcje. Jedna z dziewczynek podeszła bowiem do mnie, na sam koniec i powiedziała, ze chciałaby być taka jak, dlatego będzie ze wszystkich sil się starać, by nauczyć się angielskiego. W ten sposób następnym  razem, kiedy się spotkamy, będziemy mogły porozumieć się po japońsku. Inna z kolei młodziutka Japonka, z nieznanej grupy pytała o moje inspiracje, co zmotywowało mnie do nauki, jakie musiałam pokonać przeszkody, a po wysłuchaniu mojej opowieści gorąco mi podziękowała i powiedziała, ze dzięki mnie zaczyna rozumieć, w jaki sposób chce zarządzić swoim życiem i jakich wyborów dokonać na przestrzeni kilku najbliższych lat. To było jedno z najcenniejszych doświadczeń, bo nigdy nie myślałam o sobie w kategoriach kogoś, kto może dawać przykład. Praca z Japończykami wiele dla mnie znaczyła. Oni sami wiele mi pokazali – pozwolili mi odkryć moje własne cele i uzmysłowić sobie, co chciałabym robić w przyszłości.  Myślę, ze zawsze będę pamiętać chwile, gdy zegnaliśmy ich wsiadających do autobusu pozwalając, by zmoczył nas deszcz, gdy śpiewaliśmy im na pożegnanie piosenkę, która była motywem przewodnim całego obozu i gdy goniliśmy za odjeżdżającymi autobusami, by machać im na przegnanie dopóty, dopóki ostatni autobus nie zniknął za zakrętem." 

Na tym kończy się opis wrażeń z Kumamoto. A powinno być tego dwa razy tyle. 
Na koniec, kilka zdjęć. Żeby pokazać, że Japonia ma różnorakie oblicza. I że daleko jej do miana cementowego, zabudowanego potwora. Że opływa zielenią. 
Japonia nie jest taka, jak się ją opisuje na wielu portalach i ukazuje w sieci. I dobrze, gdy jest możliwość odkrycia jej prawdziwej istoty, z dala od świateł reflektorów.






1 stycznia 2015

Wielka Przygoda. Cykl: Japonia. Prolog.

Jak Wam się powodzi w tym nowym roku?
Mi trochę żal, trochę tęskno. Zeszły rok był czasem wielkich zmian i wielkich niespodzianek. I bardzo, bardzo bym chciała, aby jego nowy następca okazał się równie dobry i szczodry.

Zeszły rok był czasem cudów. I spełnienia marzeń. A przynajmniej był ich przedsmakiem.

O czym mowa?
O Wielkiej Przygodzie. Wielkiej Przygodzie, która spadła jak grom z jasnego nieba, niespodziewanie. Wielka Przygoda była niespodziewana, a zarazem wyczekiwana. 
Moją Wielką Przygodą była Japonia.

Pamiętam, jak mną miotało po rozmowie kwalifikacyjnej. Byłam pewna, że zawaliłam na całej linii. Jak tylko rozłączyłam się ze swoim rozmówcą na Skypie, pierwsze co zrobiłam, to wyciągnęłam rower i ganiałam po polach przez jakieś trzy godziny. Musiałam zgubić całą złość i przeświadczenie, że poszło mi źle. Musiałam zmyć z siebie niezadowolenie i puścić je z wiatrem, pozostawić pośród piaszczystych kolein i żwiru leśnych ścieżek. Musiałam zostawić za sobą głupią myśl, że moje marzenie, będące w zasięgu ręki, zerwało się jak spłoszony ptak i zniknęło z mojego pola widzenia. 

A jakiś czas potem dostałam wiadomość zapraszającą mnie na dwa miesiące do Tokio. Nie pamiętam, co działo się potem.

Im bardziej zbliżał się czas wyjazdu, tym większe odnosiłam wrażenie, że to wszystko jest wymyśloną ułudą. Nie potrafiłam wierzyć w to, że będę tam, gdzie chciałam być. Wielka Przygoda była jednocześnie bardzo bliska, a z drugiej strony bardzo daleka.

Ale w końcu się tam znalazłam. W Japonii znanej i nieznanej. Starałam się poznać jej dwa różne oblicza. I choć nie spędziłam z nią wiele czasu, to wydała mi się być nieodkrytą ziemią, dzień po dniu zaskakującą swymi dziwami. Jak delikatny ptasi puch, który delikatnie osiada na dłoni w swej subtelności i grze niuansów, jak wzburzone morze w swej sile i żywiołowości. Jak widok białego, delikatnego kobiecego nadgarstka trzymającego uchwyt imbryczka z herbatą i męskiej dłoni odkładającej czarkę. Morze gęstych czupryn skrywających mnóstwo nieodkrytych myśli. Cisza bijąca z twarzy, żar buchający z serca. Zamknięte usta, otwarte dłonie. 

Czy dwa miesiące wystarczą, by się zakochać? Nie wiem. Może. Chyba tak. Myślę, że się zakochałam.
Czy chcę tam wracać? Chcę. Myślę, że na pewno chcę tam wrócić.Na jak długo? Nie wiem. Po prostu chcę tam być. Znów. Na dłużej.

Kiedy o tym piszę, robi mi się trochę smutno. Tęskno. Jakieś nieokreślone uczucie chwyta mnie za serce i nie chce puścić. Myślę, że to jednak tęsknota, ale nie jestem do końca pewna. 
Moja Wielka Przygoda już się zakończyła, pozostawiając ten dziwny niedosyt, która jednocześnie i targa człowiekiem, i go uszczęśliwia. Jak nazwać to uczucie? 

Na dziś myślę, że to wystarczy. Bo inaczej w ogóle zrobi mi się bardzo smutno, albo wpadnę w dziką euforię. 

Tym wpisem chcę rozpocząć cykl o Japonii. O Japonii w moim wydaniu. Chcę ukazać urywki osobistych doświadczeń wyrytych w sercu i podzielić się tym, czego doznałam i czym uświadczyła mnie moja Japonia znana i nieznana.






28 grudnia 2014

Być czeladnikiem inaczej. Czekoladowy warsztat.

Czas Świąt dobiegł końca, choć wciąż jest świątecznie. Za oknem podły mróz, na stópkach pluszowe skarpeciochy, mruczący kot na kolanach i kubek ciepłej herbaty. Do kompletu czekolada. Bo od wiek wieków czekolada najlepszym rozwiązaniem na zimowe mrozy.

Dziś czekolada niezwykła. Niepowtarzalna pod każdym względem. Począwszy od opakowania, przez kształt, na smaku kończąc. Czekolada, która zagina czasoprzestrzeń i przenosi w czasie do błogiego okresu dzieciństwa. Czekolada, dzięki której znów stajemy się małym dzieckiem, o policzkach umorusanych kakao, w spodniach przetartych na kolanach i dłoniach oblepionych ziemią. 
Dla mnie to wystarczający powód, by zacieśnić więzi z bohaterką dzisiejszego blogowego odcinka.

Przed Państwem dzieło z Czekoladowego Warsztatu, czekoladowa suwmiarka. Dlaczego suwmiarka? A dlaczego nie? Jeśli ktoś marzy(ł) o zostaniu czeladnikiem z krwi i kości, ma najlepszą ku temu okazję. A wybór jest spory. Od gwoździ, zębatek, śrub, pił i francuskich kluczy, na podkowach, zamkach i suwmiarkach zakończywszy. A choć mnie urzekła podkowa, to z całą pewnością i takową suwmiarką nie pogardziłam. W szczególności, że otrzymało się ją w prezencie.

Od początku.
Otwiera się torebkę świąteczną i co się widzi? Gazetę. Pomiętą gazetę, która kryje w sobie coś większego. Gdy się dobrze przyjrzeć, gazeta jest monotematyczna - treść skupia się głównie na czekoladzie i produkcji czekolady. Czyli jest trop. Rozkłada się gazetę i naszym oczom ukazuje się naturalnej wielkości, rdzawa w kolorze suwmiarka. Tak, rdzawa. Przywodzi na myśl narzędzie z dziadkowego warsztatu, gdzie zapomniane leżało odłogiem kilka lat, stopniowo pokrywając się warstwą złoto-miedzianej rdzy. Gdy go dotknąć, na opuszkach palców osadza się lekki jak piórko miedziany pyłek. A to nic innego, jak aromatyczne kakao.

Czekolada jest ciężka. Łamie się z trzaskiem i pozostawia na dłoniach drobinki kakaowego proszku. Nie topi się w rękach. Trudno opisać jej smak. Mi na myśl przychodzi tylko jedno: dzieciństwo.
Czekolada jest słodka, bardzo słodka. Ale tak inaczej słodka. Kojarzy się z długo wyczekiwanym czekoladowym mikołajem, jakiego chciało dostać się w ramach świątecznych łakoci. Albo tradycyjnym blokiem czekoladowym, przygotowanym przez babcię. Albo koglem-moglem. Słodka, ale aksamitna i delikatna, o głębokim posmaku kakao. Słodka i szorstka jednocześnie. Smak wyróżniający się niewyszukaną prostotą. Nic w tym dziwnego, bo w składzie ma raptem trzy składniki; masło kakaowe, kakao i cukier. 

Czekoladową suwmiarkę zakupiono na tradycyjnym jarmarku świątecznym, zorganizowanym krótko przed Świętami na starówce toruńskiej. Szukając informacji na temat producenta, wywiedziałam się na stronie, że wyroby Czekoladowego Warsztatu można pozyskać właśnie tę drogą: "jarmarczną". Nie są dostępne w sieciówkach, choć jak najbardziej można nawiązać bezpośredni kontakt z producentem odnośnie zakupu.Aby dowiedzieć się więcej, zachęcam do rzucenia okiem: Czekoladowy Warsztat

Czekoladowy Warsztat pozyskał moje względy. Dlaczego. Cechuje się oryginalnością i nietuzinkowością, stawia na prostotę, minimalizm i naturalność, uderza pomysłowością i co najważniejsze, cofa mnie w czasie, odejmując lat. To właśnie przez czekoladową suwmiarkę, tematem tegorocznych świąt stały się smaki dzieciństwa, wspominane z lubością i nutką nostalgii. Oby więcej takich smaków gościło w Waszym życiu, życzy Wam ciepło Królik.

Na koniec. Wpis nie jest sponsorowany i nie ma nic wspólnego z reklamą produktu. To tylko i wyłącznie subiektywna recenzja produktu i moja opinia jako konsumenta.