28 grudnia 2014

Być czeladnikiem inaczej. Czekoladowy warsztat.

Czas Świąt dobiegł końca, choć wciąż jest świątecznie. Za oknem podły mróz, na stópkach pluszowe skarpeciochy, mruczący kot na kolanach i kubek ciepłej herbaty. Do kompletu czekolada. Bo od wiek wieków czekolada najlepszym rozwiązaniem na zimowe mrozy.

Dziś czekolada niezwykła. Niepowtarzalna pod każdym względem. Począwszy od opakowania, przez kształt, na smaku kończąc. Czekolada, która zagina czasoprzestrzeń i przenosi w czasie do błogiego okresu dzieciństwa. Czekolada, dzięki której znów stajemy się małym dzieckiem, o policzkach umorusanych kakao, w spodniach przetartych na kolanach i dłoniach oblepionych ziemią. 
Dla mnie to wystarczający powód, by zacieśnić więzi z bohaterką dzisiejszego blogowego odcinka.

Przed Państwem dzieło z Czekoladowego Warsztatu, czekoladowa suwmiarka. Dlaczego suwmiarka? A dlaczego nie? Jeśli ktoś marzy(ł) o zostaniu czeladnikiem z krwi i kości, ma najlepszą ku temu okazję. A wybór jest spory. Od gwoździ, zębatek, śrub, pił i francuskich kluczy, na podkowach, zamkach i suwmiarkach zakończywszy. A choć mnie urzekła podkowa, to z całą pewnością i takową suwmiarką nie pogardziłam. W szczególności, że otrzymało się ją w prezencie.

Od początku.
Otwiera się torebkę świąteczną i co się widzi? Gazetę. Pomiętą gazetę, która kryje w sobie coś większego. Gdy się dobrze przyjrzeć, gazeta jest monotematyczna - treść skupia się głównie na czekoladzie i produkcji czekolady. Czyli jest trop. Rozkłada się gazetę i naszym oczom ukazuje się naturalnej wielkości, rdzawa w kolorze suwmiarka. Tak, rdzawa. Przywodzi na myśl narzędzie z dziadkowego warsztatu, gdzie zapomniane leżało odłogiem kilka lat, stopniowo pokrywając się warstwą złoto-miedzianej rdzy. Gdy go dotknąć, na opuszkach palców osadza się lekki jak piórko miedziany pyłek. A to nic innego, jak aromatyczne kakao.

Czekolada jest ciężka. Łamie się z trzaskiem i pozostawia na dłoniach drobinki kakaowego proszku. Nie topi się w rękach. Trudno opisać jej smak. Mi na myśl przychodzi tylko jedno: dzieciństwo.
Czekolada jest słodka, bardzo słodka. Ale tak inaczej słodka. Kojarzy się z długo wyczekiwanym czekoladowym mikołajem, jakiego chciało dostać się w ramach świątecznych łakoci. Albo tradycyjnym blokiem czekoladowym, przygotowanym przez babcię. Albo koglem-moglem. Słodka, ale aksamitna i delikatna, o głębokim posmaku kakao. Słodka i szorstka jednocześnie. Smak wyróżniający się niewyszukaną prostotą. Nic w tym dziwnego, bo w składzie ma raptem trzy składniki; masło kakaowe, kakao i cukier. 

Czekoladową suwmiarkę zakupiono na tradycyjnym jarmarku świątecznym, zorganizowanym krótko przed Świętami na starówce toruńskiej. Szukając informacji na temat producenta, wywiedziałam się na stronie, że wyroby Czekoladowego Warsztatu można pozyskać właśnie tę drogą: "jarmarczną". Nie są dostępne w sieciówkach, choć jak najbardziej można nawiązać bezpośredni kontakt z producentem odnośnie zakupu.Aby dowiedzieć się więcej, zachęcam do rzucenia okiem: Czekoladowy Warsztat

Czekoladowy Warsztat pozyskał moje względy. Dlaczego. Cechuje się oryginalnością i nietuzinkowością, stawia na prostotę, minimalizm i naturalność, uderza pomysłowością i co najważniejsze, cofa mnie w czasie, odejmując lat. To właśnie przez czekoladową suwmiarkę, tematem tegorocznych świąt stały się smaki dzieciństwa, wspominane z lubością i nutką nostalgii. Oby więcej takich smaków gościło w Waszym życiu, życzy Wam ciepło Królik.

Na koniec. Wpis nie jest sponsorowany i nie ma nic wspólnego z reklamą produktu. To tylko i wyłącznie subiektywna recenzja produktu i moja opinia jako konsumenta. 






24 grudnia 2014

Wielki powrót i Radosnych Świąt!

Ja żyję!

Wróciłam. Czas Wielkiej Przygody dobiegł końca, a ja, dzień po dniu wtłaczałam się w codzienność wokół mnie i strząsałam z siebie drobinki marzeń. Z początku z nutą nostalgii i niedowierzania, że to już, że teraz będzie inaczej, po staremu. Na szczęście mój pesymizm nie sprawdził się. 
Przygoda się skończyła i trwa jednocześnie.
Czas na nową przygodę! Podróż nigdy nie ma końca!

A tymczasem, Kochani, Błogosławionych Świąt Bożego Narodzenia. Ciepła, beztroski i pokoju. Obyście nie musieli martwić się o jutro. Ani o nigdy. Cieszcie się dniem dzisiejszym i żyjcie. Nic innego, jak tylko tyle i aż tyle. 



Czas na Pasterkę! A już wkrótce, słów kilka o Wielkiej Przygodzie! 

30 lipca 2014

Going on an adventure!

Jak w tytule.
Żegnam się z Wami na okres dwóch miesięcy i udaję się w podróż życia. Zamierzam rzucić się w wir przygody i czerpać z otrzymanej szansy tyle, ile się da!
Królik rusza w świat. Blog podda się stanowi hibernacji, ale - mam taką nadzieję - ożyje tysiącem wspomnień i barw po moim powrocie.
Żegnam się ciepło i na odchodne mówię さようなら , do (nie)długiego zobaczenia!


Yay!

24 lipca 2014

Na każą kieszeń. Cudowny pan seler.

Ello, ello, najwyższy czas na notkę.
Coś tak banalnie prostego i oczywistego, że aż wstyd, ale najwyższa pora na odświeżenie bloga z zalegających warstw kurzu.
A więc dziś surówka goszcząca u mnie ostatnimi czasy prawie codziennie. O tyle praktyczna, że równie świetnie sprawdza się z marchewką. 
Niech w ten wakacyjny czas żyją posiłki, których przygotowanie ogranicza się do paru minut, a i koszt nie przekracza kilku złotych, niach niach!

Czego trza:
  • seler (korzeniowy, im większy tym lepszy!)
  • 3/4 szklanki rodzynek (niesiarkowanych!)
  • łyżka melasy/syropu klonowego/syropu z agawy (opcjonalnie w wersji niewegańskiej: miodu)
  • cynamon, imbir
  • opcjonalnie: łyżeczka sosu sojowego
  • łyżeczka octu jabłkowego (lub zamiennie sok z cytryny)
Seler zetrzeć na grubych oczkach. Rodzynki zalać wodą (najlepiej z nadwyżką, bo rodzynki spuchną), minimum na 20-30 minut. Do rodzynek dodać melasę, ocet jabłkowy i sos sojowy, wymieszać do rozpuszczenia w wodzie. Seler obsypać cynamonem i imbirem, dorzucić rodzynki (razem z doprawioną wodą!), dobrze wymieszać i zostawić do przegryzienia choćby i na 10 minut. Im dłużej tym lepiej - seler przyjemnie zmięknie i przesiąknie aromatem rodzynkowej zalewy. 
A później szamać i rozkoszować się tym, że takie to proste, a takie dobre.

Zamiast selera równie świetnie sprawdzi się marchewka, szczególnie słodka odmiana.

18 lipca 2014

Coconut (non caffein) coffee!

Wakacje mnie dosłownie zassały. 
Próbuję rożnych ręcznie kleconych eliksirów, domowych mazideł i innych takich, o czym postaram się naskrobać słów parę.

Odkrycie lipca: bieganie. Rzecz niesamowita, że taki anty-biegacz jak stwierdził, że ot, jednak zmieniam zdanie, biegać lubię. Czyli wielka przygoda trwa w najlepsze.

Tymczasem czas na kawę. Haha, skucha, bo to kawa-nie-kawa. Ale bardzo smaczna. Na zimno, mrożona, nieważne, grunt, że orzeźwia.

Przygotowania do wielkiej podróży marzeń - odliczanie czas zacząć. Do rozpoczęcia: 12 dni!

  • puszka schłodzonego mleka kokosowego
  • 3 łyżki cykorii
  • pół litra wody
  • cynamon, imbir
  • syrop z agawy/syrop klonowy/melasa/miód (w opcji niewegańkiej)
  • kostki lodu
  • opcjonalnie: plaster ananasa
Cykorię zalać wodą. Dodać słodzidła wedle własnych preferencji. Nie żałować cynamonu i imbiru. Wymieszać ze śmietanką kokosową (ścięte mleko kokosowe), rozlać do 2, 3 naczyń. Wierzch przyozdobić pozostałą warstwą śmietanki. Wrzucić po kilka kostek lodu do każdej ze szklanek. Opcjonalnie można wkroić kawałki ananasa.

I voila. Bezkofeinową kawę podano!

10 lipca 2014

COCOA. Jagody inkaskie w surowej czekoladzie.

Recenzja kolejnego smakołyku, jagód inkaskich w surowej czekoladzie. Z góry informuję, że dzisiejszy wpis nie jest sponsorowany (czuję się dość idiotycznie, wspominając o tym), a jedynie chęcią podzielenia się własnymi, osobistymi wrażeniami.

Zdjęcie pochodzi ze strony producenta.

Nie ukrywam, że jestem wielką miłośniczką łakoci marki COCOA chociażby z tego względu, że spełniają moje oczekiwania względem słodyczy dostępnych w sklepach - mają czysty, naturalny skład pozbawiony produktów, których nazwy nawet nie jestem w stanie wymówić/rozszyfrować, po drugie - lista składników zazwyczaj mieści się w dwóch linijkach. Dla mnie to ogromny plus. Ale nie przedłużając zbytnio, przechodzę do sedna - wrażeń wizualnych i smakowych.

Opakowanie jest skromne, ale estetyczne i eleganckie - przez to świetnie sprawdza się jako prezent. Łatwe w otwarciu, w środku skrywa gigantyczne (!) kule - jagody inkaskie pokryte grubą warstwą czekolady.

Jagody inkaskie w czekoladzie w pełnej odsłonie.

Czekolada jest przyjemnie chrupka, łamiąca się z trzaskiem. Delikatna, nieprzesadnie słodka - raczej wytrawna. Rozpływa się w ustach dopiero po dłuższej chwili. Głęboką słodycz przełamuje kwaskowy posmak suszonych jagód, lepkich i miękkich - ich faktura nie ma nic wspólnego z twardym, miałkim suszem, jaki można czasem napotkać w produktach czekoladowych.

Jak dla mnie, jagody inkaskie w czekoladzie rewelacyjnie sprawdziły się jako przekąska po wycieczce rowerowej albo doładowanie energetyczne w jej trakcie. Zaspokajają zapotrzebowanie na słodycze w czasie, gdy odczuwa się chwilowy spadek formy lub zmęczenia. Ich zaletą jest to, że czekolada nie jest topliwa, dzięki czemu bez obaw można zaopatrzyć się w nie jako prowiant na wyskok (rowerem). Ale żeby nie było, że piszę tylko i wyłącznie z perspektywy zapalonego amatora kolarstwa - jagody inkaskie w czekoladzie to dobre rozwiązanie dla każdego, kto od słodyczy oczekuje nie tylko dobrego smaku i rozkoszy podniebienia, ale także prostego, pozbawionego nieprzyjemnych niespodzianek składu. Szczególnie polecam tym osobom, które przepadają za tymi czekoladami, w których nad delikatnym smakiem przeważa głęboki aromat kakao, komponujący się z kwaskowym, wnoszącym nutkę orzeźwienia, posmakiem owoców.

Skład: organiczne masło kakaowe (RAW), organiczne surowe kakao (RAW), nieprzetworzony cukier palmowy, suszone jagody inkaskie (RAW), sól himalajska, pieprz i wanilia.

5 lipca 2014

Raspberry chocolate smoothie.

Dziś natknęłam się na dwa małe zajączki, które przebiegły mi drogę. 
A potem mijał mnie sympatyczny rowerzysta, pozdrawiając mnie i gratulując tempa. 
I właśnie za takie chwile uwielbiam szusowanie rowerem.

  • 8 bananów
  • szklanka malin
  • główka sałaty
  • dwie duże garście szpinaku
  • płaska łyżeczka cynamonu
  • po czubatej łyżeczce karobu, (surowego) kakao; opcjonalnie: białka konopnego, spiruliny, młodego jęczmienia
Wszystkie składniki zmiksować na gładko. Dla gęściejszej konsystencji, dobrze jest zmrozić banany przez około 2-3 godziny. Zajadać od razu po przygotowaniu.

Nareszcie nadeszło długo oczekiwane, gorące lato. Oby jak najwięcej takich dni jak dzisiejszy!

4 lipca 2014

Trochę inna pasta curry...

...bo z soczewicy.
Świetnie sprawdza się jako dodatek do pieczonych ziemniaków, warzywnych frytek albo jako baza do paprykarza!

Eksperyment uważam za udany. 
Sprawdzona metoda na szybki i łatwy w przygotowaniu obiad. 

  • 4 cebule (użyłam szczypiorkowych)
  • 2 łyżki oleju (rzepakowego)
  • szklanka czerwonej soczewicy
  • łyżka sosu sojowego
  • łyżka octu jabłkowego
  • łyżka koncentratu pomidorowego/przecieru pomidorowego
  • przyprawy: sól ziołowa, pieprz ziołowy, suszona cebula i czosnek, curry, szczypta kurkumy, czerwona papryka słodka, chili, kozieradka, lubczyk
  • opcjonalnie: pół łyżeczki zielonej pasty curry
Pokroić drobno cebulę, zeszklić na oleju z odrobiną soli i pieprzu. Wsypać soczewicę, zalać 2 - 2.5 szklankami gorącej wody, gotować do miękkości. Dodać przyprawy, koncentrat/przecier. Gdy soczewica będzie gotowa, zostawić do przestygnięcia; wlać sos sojowy i ocet, zmiksować na gładko. Dobrze komponuje się z posiekanym drobno szczypiorkiem/pietruszką.
Podawać jako pastę do podpłomyków, ziemniaków albo pieczonych warzyw. Sprawdza się także jako pasta na tosty lub baza do paprykarza - w ostatnim przypadku wystarczy wymieszać pastę z ugotowaną kaszą jaglaną :)

Tymczasem ja wracam do dzbanka smoothie i przygotowuję się na wyskok rowerem. Póki pogoda dopisuje.

2 lipca 2014

Sweet cherries smoothie.

Jedna z najlepszych kombinacji. 
Śmiem nawet twierdzić, że ostatnimi czasy, to moja ulubiona. 
Zielony kolor wodzi za nos, bo dzisiejsze smoothie jest bardzo czekoladowe!

  • 6-8 dojrzałych, lekko zmrożonych bananów
  • główka sałaty
  • 150g szpinaku
  • kubek wypestkowanych czereśni
  • czubata łyżeczka kakao (surowego)
  • czubata łyżeczka karobu
  • cynamon
  • opcjonalnie: łyżeczka zielonego jęczmienia/spiruliny/białka konopnego
Wszystko zmiksować na gładko. Pałaszować od razu.

Dobrego i owocnego dnia. Dosłownie i w przenośni. 

28 czerwca 2014

RAW pineapple bars.

Wakacje uważam za otwarte!
Między szusowaniem po polnych dróżkach, objadaniem się i ślęczeniem nad książkami, odświeżam pokrytego grubą warstwą kurzu bloga i wstawiam zaległe notki. Czasem muszę nieźle się napocić, by odtworzyć przepis swoich eksperymentów kulinarnych.

Dziś: przesłodkie batoniki, niewymagające zbyt wiele pracy. Wszystko rozbija się o przeznaczenie im odpowiedniej ilości czasu na uzyskanie pożądanej konsystencji.

Żeby było śmieszniej, dzisiejszy wpis jest wynikiem eksperymentu sprzed roku, jeśli nie więcej. Innymi słowy: dziś gimnastykuję swoją pamięć, by odkopać stare dzieje.



  • pół dojrzałego ananasa. 
  • 1/3 szklanki oleju kokosowego
  • 2 łyżki zmielonych wiórków kokosowych
  • 2 czubate łyżki zmielonego na pastę sezamu
  • cynamon, imbir, szczypta soli 
  • sezam łuskany
Wszystko (prócz nasion sezamu) zmiksować na gładko. Masę wylać na foremkę, wierzch obsypać szczodrze sezamem, wstawić do lodówki (najlepiej na całą noc) lub zamrażarki (2-3 godziny). Batoniki wyjąć na 10 minut przed spożyciem.

Za pierwszym podejściem dodałam zbyt małą ilość oleju kokosowego, dlatego eksperyment zakończył się raczej uzyskaniem całej foremki ciągnącej się masy a'la krówka. Za drugim podejściem batoniki można było bez problemu kroić w pożądane kształty i zajadać tak, jak na batoniki przystało.
Ananas musi być dojrzały - słodycz owocu będzie wówczas wystarczająca i obejdzie się potrzeba dodawania dodatkowego słodzidła.

Zmrożenie masy w zamrażarce jest dobrym rozwiązaniem na orzeźwiające lody :)

22 czerwca 2014

Urodzinowy jagielnik.

Z okazji obchodzenia ćwierćwiecza (ach, to już), przygotowałam dla ziomków sernik, nie-sernik, bawiąc się konwencjami i pokazując, że tradycję można łączyć z innowacją. 
Wyszło pysznie. Gwarancja jakości ze strony domowników.

Dziś sernik, w innym wydaniu. Roślinny, 100% vegan. I do tego bez pieczenia, czyli strzał w dziesiątkę, gdy awaria, bo potrzeba ciasta na już, na zaraz.



  • kubek kaszy jaglanej (ok. 300 ml)
  • 4 łyżki oleju kokosowego
  • 4 łyżki masła migdałowego (niesolonego, nieprażonego)
  • 4 czubate łyżki wybranego słodzidła (w opcji niewegańskiej - miodu)
  • 2 łyżki melasy buraczanej
  • łyżeczka soku cytrynowego
  • 3 łyżki kakao
  • cynamon, imbir
Polewa:
  • połówka dojrzałego awokado
  • 2 łyżki słodzidła
  • 2 łyżki kakao
  • cynamon
  • opcjonalnie: szczypta chili
Kaszę podprażyć, przelać gorącą i zimną wodą, ugotować w 2.5-3 szklankach wody. Zostawić do ostygnięcia.
Masę zmiksować na gładko z masłem migdałowym i olejem kokosowym. Podzielić na dwie części. Jedną wymieszać z kakao, melasą i łyżką słodzidła, sypnąć cynamonem. Do drugiej dodać sok z cytryny, słodzidło i szczyptę imbiru. Jeśli masa nie jest wystarczająco słodka, dodać więcej słodzidła.
Masę kakaową wyłożyć na foremkę, wyrównać, nałożyć część cytrynową. 
By przygotować polewę, wystarczy zmiksować do jednolitej konsystencji podane składniki. 
Całość przystroić ulubionymi dodatkami albo sezonowymi owocami. Polecam truskawki, ładnie się prezentują.

Jagielnik jest najlepszy po odstaniu kilku godzin w lodówce - odpowiednio stężeje i nabierze smaku. 

Voila, sernik-nie-sernik gotowy.

19 czerwca 2014

Berries time!

Przede mną już tylko dwa ostatnie egzaminy.
Małymi kroczkami zbliża się upragniony i w pełni zasłużony czas relaksu. Planowany z rozmachem, bardzo aktywnie i z pełnią przygód. Jeżeli się już raz rozpędzi, to trudno się potem zatrzymać. A od dłuższego czasu bezczynność do mnie nie przemawia i jest mi wrogiem. Już nie mogę się doczekać pewnego wydarzenia, które mnie czeka i z niecierpliwości tupię nogami, wytrząsając z siebie jednocześnie wszelkie obawy, małe i duże. Jedno takie tupnięcie w zupełności wystarczy, by przegonić wszystkie te strachy.
Dni wolne, oto nadchodzę!



A dziś, smoothie w innym kolorze niż zazwyczaj, z pierwszymi jagódkami w tym sezonie.

  • główka sałaty
  • 8 bananów
  • szklanka jagód (z usypaną górką!)
  • czubata łyżeczka surowego kakao
  • czubata łyżeczka karobu
  • cynamon (hojnie, od serca!)
Wszystko zmiksować do jednolitej konsystencji. Najlepiej szamać od razu. 

Dobra rada: dobrze jest delektować się smuti w siedzisku wygodnego, miękkiego fotela. +10 do komfortu. Naprawdę działa, Królik poleca.


Na koniec, piosenka, tematyczna.  Przyjemna dla ucha, miła dla ducha.

14 czerwca 2014

(No-coffee) coffee ice-cream.

Sesja trwa w najlepsze. Kanji, kanji wszędzie, struktury gramatyczne plączą się w mojej głowie na kształt niesfornego kołtuna, a odpowiednia kolejność stawiania kresek nokautuje mnie raz za razem. I kiedy udaje mi się na zasadzie gry skojarzeń zapamiętać, że zapis słowa wiek to poniekąd rok w towarzystwie zęba w aktualnie dziejącym się momencie, to mija chwila, zanim przyswoję sobie, że obecność oddziału wojskowego w określeniach przepychu, świetności i błysku nie jest czymś dziwnym. 

Swoją drogą, wstydzić się to inaczej chować serce w ucho. Ot, taka własna interpretacja, skuteczna na zapamiętanie tego czy owego znaku. 

Czyli z nauką języków nigdy nie jest nudno. 

A na czas, gdy z uszu leci para, najlepsze lody. Kawowe, a jednak nie kawowe. Ot, psikus.

  • zmrożone banany (6-8)
  • truskawki (3/4-1 szklanka)
  • czubata łyżeczka karobu
  • czubata łyżeczka karobu
  • cynamon, hojnie, od serca
  • cykoria rozpuszczalna, płaska łyżeczka
Banany najlepiej zmrozić przez około 3 godziny. Zmiksować z pozostałymi składnikami na aksamitną masę. I już. Lody najlepsze od razu.

Dodatek cykorii wnosi ciekawy akcent i nadaje lodom delikatny, kawowy posmak. To dobre rozwiązanie dla nie-kawoszów takich jak ja, którzy kawy nie trawią, ale czasem nęci ich jej aromat.

A na koniec bonus. Czyli stan ducha raczkującego poligloty. (och, jakże się utożsamiam z Bobii-sanem!)


6 czerwca 2014

A jak smakuje: miód manuka.

Czasu tak mało, nauki tak dużo. Sesjo, wut ur doin, sesjo, staph!

A tak na poważnie, nie ogarniam. Nieważne, jak wiele zrobię w ciągu dnia, im tak zostaję 3 kroki w tyle. Chyba najwyższy czas puścić wodze. Ciągłe wstrzymywanie cugli daje się we znaki.

W ramach odskoczni od piętrzących się obowiązków i powinności, krótka wizyta tutaj, by zdać sprawozdanie - obiektem recenzji będzie tym razem miód manuka. Zdobyty w ramach wygranej, co by utwierdzić mnie w przekonaniu, by nigdy nie mówić nigdy (bo przecież w końcu nic do tej pory nigdy nie wygrałam, to dlaczego tym razem miałabym wygrać?). A jednak.

 Zamierzam skupić się tylko i wyłącznie na samym obiekcie - w celu zdobycia szczegółowych informacji, czym w ogóle jest miód manuka i co to takiego, odsyłam  do mnożących się obecnie artykułów dostępnych w sieci, traktującym o wartościach i właściwościach tego miodu.



W ramach wygranej otrzymałam słoiczek miodu o gramaturze 250 gram. Samo opakowanie jest jak dla mnie pomysłowe - wykonane z elastycznego, miękkiego tworzywa, nie przepuszczającego światła. 
Ale, ale - do sedna!
Z niecierpliwością otworzyłam wieczko, by dokładnie przyjrzeć się zawartości słoiczka. Miód jest w barwie nasyconej żółcieni, na pograniczu z oranżem. W konsystencji - lepki, ciągnący się i lejący. Bardzo łatwo nabiera się go łyżeczką i bez zbędnych trudności miesza się z innymi produktami (sprawdzone: sos/marynatę można sporządzić na bieżąco, od zaraz, bez konieczności wcześniejszego przygotowania). 
Smak: nietypowy. Szczerze mówiąc, nie porównałabym go ze smakiem tradycyjnego miodu, choć to rzecz oczywista, że już od pierwszej łyżeczki wie się, z czym ma się do czynienia. W moim odczuciu miód manuka jest dużo słodszy, jednocześnie wyczuwa się w nim nutę orzeźwiającej kwaskowatości. Gdybym miała porównać go z jakimkolwiek miodem, z pewnością wskazałabym miód rzepakowy. Ewentualnie miód rzepakowy z domieszką kilku kropel cytryny ;)
Miód manuka bardzo polubiłam w wersji pitnej (!) - dodaję go wraz z cynamonem (w wersji na bogato!) do chłodnej, przegotowanej wody. Wypijam od razu lub zostawiam na godzinkę do odstania i przegryzienia się z cynamonem. Świetnie sprawdza się też w proporcji 50:50 z melasą buraczaną jako dodatek do owsianki lub batoników owsianych - najprostszy sposób na uzyskanie smaku toffi. 
Manuka jest o tyle wygodny, że cechuje się bardzo elastyczną, na wpół płynną konsystencją - taką samą, jaką można zaobserwować w przypadku świeżego, niepasteryzowanego miodu. 
Przyznam szczerze, że gdybym nie została jednym z laureatów i nie otrzymała rzeczonego słoiczka, to najprawdopodobniej nie miałabym okazji spróbować miodu manuka z prostych przyczyn - jak na swą gramaturę, cena jednego słoiczka jest bardzo wysoka. Zdaję sobie sprawę z dobrotliwych właściwości manuki, ale równie cenne są tradycyjne, polskie miody (o ile naprawdę są to miody!). Nie mniej jednak wygrana sprawiła mi dużo radości i nie ukrywam, że pozwalam sobie na skosztowanie manuki "od święta", gdy chcę siebie samą nagrodzić ;) Bo dobry, i już!

31 maja 2014

Strawberry fields smoothie

Przygoda z byciem na surowo trwa w najlepsze. 
Wciąga!

Dziś prosto i przesmacznie. Truskawki i banan.
Słodko, kremowo, pysznie. 
Latem w to mi graj!



nie ma lepszej przystawki niż świeże truskawki!

  • 6 dużych, dojrzałych bananów, zmrożonych
  • 1/2 kg truskawek
  • 250 g szpinaku
  • pół lub cała główka sałaty
  • cynamon
  • po czubatej łyżeczce kakao (surowego) i karobu
  • opcjonalnie: łyżeczka białka konopnego/spiruliny
  • woda (jeżeli preferuje się bardziej płynną konsystencję)
 Wszystko zmiksować. I już! Voila, smoothie gotowe. Najlepiej zjadać od razu. Idealne orzeźwienie na czas zbliżających się upałów.

21 maja 2014

COCOA. Recenzja czekolady.

Nigdy nie udało mi się wygrać. Brałam udział w niezliczonej ilości konkursów, najróżniejszych akcji i innych takich, i nic. Moje usilne działania i przekonanie, że "tym razem na pewno się uda!" kończyły się kompletnym fiaskiem. I tak mijały lata i rosło pesymistyczne nastawienie do życia. A tu nagle okazuje się, że najlepsze i najbardziej nieoczekiwane niespodzianki przytrafiają się człowiekowi, gdy stuknie mu już ćwierćwiecze. To tak na pocieszenie - nie dajcie się zwieść przekonaniu, że człowieka nic już nie czeka po przekroczeniu tej cudnej-nie-cudnej liczby.

A przechodząc do rzeczy. Pewien czas temu wzięłam udział w konkursie organizowanym na blogu Facet i kuchnia Laureatów czekała słodka niespodzianka - losowy zestaw surowych czekolad i owoców w czekoladzie Raw Cocoa. Jako miłośnik tychże słodkości i ja przyłączyłam się do wszystkich konkursowiczów, choć przyznam bez bicia, że bez większych nadziei na wygraną. Ot tak, trochę z czystej przekory, a trochę z nastawieniem, a "nuż się uda!". I faktycznie, udało się. Słodką paczkę otrzymałam niedługo po ogłoszeniu wyników, a na zawartość paczki złożyły się dwie czekolady i trzy opakowania bakalii w czekoladzie.

Sesja mnie goni, na głowie pełno egzaminów, życie towarzyskie leży i kwiczy. W takich warunkach trudno o obmyślanie nowych przepisów, więc żadnych nowości nie mam w zanadrzu. Ale, ale, stwierdziłam, że to byłoby przekropnym fauxpax, delektować się produktami tej kategorii i nie podzielić się wrażeniami. Dlatego dziś rozpoczynam wpis z serii "a jak smakuje...?", którą oficjalnie otwiera recenzja czekolady Raw Cocoa o smaku cappuccino migdałowym z morwą.

zdjęcie pochodzi ze strony producenta

Tabliczka jest niewielka, bo liczy sobie raptem 50g, ale mi taka gramatura całkowicie odpowiada. Opakowanie prezentuje się elegancko - wykonane z gładkiego kartoniku, o wyważonej kolorystyce, wygodne w otwarciu. 
W myśl zasady, by nie oceniać książki po okładce, logiczne jest, że liczy się wnętrze. Zatem do sedna.
Czekolada ma intensywny zapach. Bardzo ładnie pachnie. W strukturze jest krucha - łamie się z głośnym, wyraźnie słyszalnym trzaskiem. Trudno się topi, jest zwarta i dosyć twarda.
W smaku - intensywny, głęboki aromat gorzkiego kakao, z mało wyczuwalną nutą słodyczy. Dla mnie działa to tylko na plus - czekolada jest wytrawna, ale jednocześnie charakteryzuje się subtelnością. Aromat kakao łamie delikatny posmak kawy, który w połączeniu ze słodką morwą stwarza bardzo udaną kompozycję smakową. Powiew świeżości w świecie czekolad. Prezentowana wersja trafiła w moje gusta tym bardziej, że nigdy nie przepadałam za czymkolwiek, co było zabarwione i wzbogacone dodatkiem kawy. O samej kawie nie wspominając. 

Świetnie nadaje się do delektowania. Choć ja ze wstydem przyznam, że w ramach delektowania się zjadłam całą tabliczkę na raz. Tak bywa. Jedno jest pewne - taka ilość w zupełności wystarczy, by być na pełnych obrotach przez cały dzień. Dzięki zafundowaniu sobie takiego boomu udało mi się pobić rekord czasowy, jeśli chodzi o szaleństwo rowerowe. 

Podsumowując - czekolada warta swojej ceny. Choć wszyscy ci o wyjątkowo słodkim zębie, którzy w łakociach cenią sobie przede wszystkim intensywność słodyczy, mogą czuć niedosyt z powodu wytrawnego charakteru tej czekolady. Moim zdaniem warto spróbować i przekonać się, że to nie na stopniu słodkości zasadza się smak. Jeśli o mnie chodzi - w czekoladach Cocoa odnalazłam to, czego od dawna poszukiwałam w czekoladach. A choć moim faworytem z dostępnych na rynku wariantów smakowych jest zupełnie inna wersja smakowa (o czym już wkrótce), to zachęcam przede wszystkim miłośników kawy do wypróbowania Cocoa migdałowego cappuccino z morwą.

Skład: surowe ziarno kakaowca*, cukier palmowy*, masło kakaowe*, migdały (9%)*, morwa biała (2,8%)*, kawa mielona (0,5%)* zawartość kakao 55% 
* składniki pochodzące z upraw ekologicznych 

Bo czasem dobrze pozwolić sobie na namiastkę luksusu :)

15 maja 2014

I am banana!

Człowiek banan, to ja.
W stawianiu pierwszych kroczków w przygodzie z surowizną, banan jest mym największym przyjacielem. Towarzyszy mi dzień po dni. Każdego ranka, na wpół automatycznie, na wpół nieświadomie, sięgam po całe kiście bananów i wpompowuję w siebie olbrzymią porcję bananowych ichmościów. I wcale, a wcale mnie to nie nudzi. 
A choć czeka mnie jeszcze długa droga, by wprowadzić pewne nawyki na stałe, to już na tym etapie wiem, że bez banana ani rusz. Moje nowo motto - banan w brzuszku, banan na twarzy. 

Banan sprawdza się wszędzie. Przekonałam się o tym w czasie ostatniej podróży - choć na jej czas o blenderze mogłam zapomnieć, to w ramach rekompensaty za bananowe smoothie służyły mi torby wypchane bananami. Tym samym Czita zdobyła stolicę dawnego imperium i w pełni sił wróciła na swoje włości. Słowem: Banana is my new name/friend! (niepotrzebne skreślić).


 ulubione, zielone. W wydaniu "bądź jak Popeye!"

Sesja za pasem. Czasu tak mało, tak dużo do zrobienia. Dlatego dziś sensownego przepisu nie będzie - w jego zastępstwie zachęta do zielonych smufi (zaczyna podobać mi się ta nazwa!). Po pierwsze - najlepszy sposób na przemycenie nieprzyzwoitych ilości zieleniny za jednym podejściem. Po drugie - sam kolor cieszy. Po trzecie - możesz jeść, ile chcesz. No limits. Po czwarte - są słodkie. Wciągnij takie porządne smufi rano, i o słodyczach z pewnością zapomnisz. Po piąte - dają kopa. Padłeś? Powstań - to najlepsza gwarancja. Po szóste, w czasie szamy możesz śpiewać bananową piosenkę.


Zatem nie daj się oprzeć.Skuś się na banana!

3 maja 2014

Witariański marchewkowiec.

To był prawdziwy debiut!

Z niecierpliwością czekałam na rozkrojenie i ułożenie pierwszego kawałka na talerzyku. Nie dlatego, żeby samej spróbować, tylko aby zobaczyć na własne oczy reakcję domowników. A to z tego powodu, że po raz pierwszy, w ramach Świąt Wielkiej Nocy, przygotowałam na świąteczny stół witariańskie ciasto z prawdziwego zdarzenia! Z dumą i satysfakcją mogę stwierdzić, że eksperyment był udany i przerósł moje oczekiwania - spośród wszystkich słodkości piętrzących się na stole, to właśnie to ciacho stanęło na podium i zostało okrzyknięte mianem "najlepsze i najbardziej zaskakujące łakocie króliczej fabryki czekolady".

O tym, jak bardzo pękałam nie tyle z dumy, co ze szczęścia (z wygranej!) może świadczyć to, że nigdy jeszcze nie doświadczyłam tyle radości ze pstrykania fotek swoich tworów. Pierwszy raz zdarzyło mi się czerpać tyle satysfakcji z zabawy akcesoriami i kompozycją, a choć mój zmysł fotografii jest zerowy, to tym razem amatorszczyzna i moje dwie lewe ręce ani przez moment nie były mi ciężarem!

A więc do dzieła! Nie obawiajcie się zadziwić swoich ziomków i już teraz weźcie się do pracy. Miny wszystkich częstujących się takim ciachem są widokiem bezcennym, więc po cóż zwlekać?

Opierałam się na przepisie z bloga VI&RAW, wprowadzając drobne modyfikacje. Za inspirację serdecznie dziękuję, a po oryginalny przepis odsyłam tutaj: klik w link


Ta-dam!
..a tutaj już na świątecznym stole.

..i w przybliżeniu!

  • 2 szklanki wiórków kokosowych, zmielonych na mąkę
  • 20 niesiarkowanych suszonych moreli
  • 1/2 szklanki niepasteryzowanego miodu/syropu z agawy/ syropu klonowego
  • 2 szklanki pulpy marchewkowej (wykorzystałam wytłoczyny po przyrządzeniu soku)
  • 3 pełne łyżki kakao
  • 2 łyżki oleju kokosowego
  • szczypta soli i odrobina cynamonu
  • chlust mleka kokosowego
  • opcjonalnie: jagody goji
Morele namoczyć w mleku kokosowym, odstawić do napuchnięcia. Mąkę kokosową zmieszać z pulpą marchewkową, kakao, miodem. Zmiksować morele na aksamitną pastę, dodać do części marchewkowej wraz z olejem kokosowym, solą i cynamonem, zagnieść na jednolitą masę. Dorzucić goji lub innych bakalii, zagniatać dodatkowe 3 minuty. Wyłożyć na foremkę, uklepać i wyrównać. Odstawić na kilka godzin, najlepiej na całą noc, do lodówki.

Ciasto oblałam ulubioną wariacją polewy czekoladowej: 
  • 3 czubate łyżki masła orzechowego
  • 2 czubate łyżki kakao
  • 2 łyżki oleju kokosowego
  • 3 łyżki miodu/ innego słodzidła
  • cynamon, szczypta chili
Wszystkie składniki roztapiam w kąpieli wodnej do uzyskania jedwabistej konsystencji. Zostawiam na kilka minut do przestygnięcia, następnie wylewam na wierzch ciasta.

 Wszystkim łakomczuszkom życzę smacznego!

2 maja 2014

Snickers. Na duży głód.


Głodny nie jesteś sobą.
Dlatego dziś, aby nie pozwolić sobie na zmianę w dzikie zwierzę, unowocześniona wersja home-made snickers, dla wszystkich głodomorów, smakoszy i batonożerców.
Wersja "pimp my snickers' bar", 100% home-made, 100% safety, że nie napycha się tworami spożywczopodobnymi. Bezpieczna dla brzuszka i własnego sumienia. 
Chwila słodkiego, karmelowego zapomnienia.

Głodny nie jesteś sobą. Dobrze jest o tym pamiętać, by nie pozwolić sobie na zaćmienie zdrowego rozsądku. Nie pozwólmy na to, by stać się dzikim zwierzem. 





  • szklanka płatków owsianych (polecam płatków bezglutenowych)
  • szklanka mąki kokosowej/zmielonych na drobno wiórków kokosowych
  • szklanka suszonych, niesiarkowanych moreli
  • 1/2 lub 3/4 szklanki miodu/syropu klonowego/agawy...
  •  olej kokosowy - 3, 4 czubate łyżki
  • szczodry chlust mleka kokosowego
  • 3/4 szklanki masła orzechowego (bez dodatków, najlepiej domowego)
  • 3 łyżki kakao
  • cynamon, szczypta soli morskiej
Morele namoczyć w mleku kokosowym przynajmniej przez dwie godziny. W tym czasie przygotować spód.
Zmielić na mąkę płatki owsiane, zmieszać z mąką kokosową, 3-4 łyżkami słodu i cynamonem, wyrobić na elastyczną masę, wyłożyć na dno foremki, porządnie uklepać i odstawić.

Pora na masę karmelową:
morele zmiksować wraz z mlekiem, w którym się moczyły. Dodać łyżkę oleju kokosowego, szczyptę soli i 2 łyżki masła orzechowego. Wyłożyć na spód.

Polewa:
olej kokosowy roztopić w kąpieli wodnej, dodać chlust mleka kokosowego, kakao oraz pozostałą część masła orzechowego i słodu, trzymać na niewielkim ogniu do momentu połączenia składników i uzyskania jednolitej konsystencji. Wylać na masę karmelową, oprószyć cynamonem i szczyptą soli. 
Całość odstawić do lodówki, najlepiej na całą noc. 
Pokroić i podawać w formie batoników.

A potem można głęboko odetchnąć, wybrać się na przejażdżkę rowerową i szaleć po leśnych dróżkach. A jak już szaleć, to na całego i do woli - bo przecież po powrocie do domu głód już nie straszny i zupełnie nikomu nie grozi!

1 maja 2014

Brzydko, ale smacznie.

Eksperyment surówkowy (sałatkowy?) uważam za udany. 
Marynowane pieczarki stały się moją nową miłością kulinarną.

Jest brzydko. Ale smacznie. Wszystkim nadmiernym estetom polecam jeść z zamkniętymi oczami. 
Jak na Królika przystało, ja nie wybrzydzam i zajadam się powstałym tworem ze smakiem, odkrywając nowe połączenia i zachwycając się strukturą chrupkiego brokuła. Brokuł pierwszy raz na surowo! Bardzo pozytywne zaskoczenie.

Po długich przygotowaniach, eksperyment "sezon wiosenny na surowo" uważam za otwarty! Start: 30 maja. Czas trwania: do odwołania. 

Poziom ekscytacji: ponad normę. Stres: nie wykryto. Zdecydowanie: 100 procent. 

Na koniec mogę rzec tylko dwa słowa. Do dzieła!


Sałatka Brzydal, z wiodącą rolą pana brokuła i pieczarami jako głównym gwoździem programu.
  • pieczarki (brązowe)
  • brokuł
  • pomidor
  • papryka
  • rzeżucha
Dressing:
  • sos sojowy (tamari)
  • woda
  • masło migdałowe (niesolone, nieprażone)
  • woda po kiszonych ogórkach
  • przyprawy: pieprz, sól himalajska
Pieczarki skroić w cienkie plasterki, brokuła posiekać drobno. Wymieszać w mieszance sosu sojowego i wody w proporcji 50:50 (proponuję łyżkę sosu i łyżkę wody), dobrze wymieszać, dodać szczyptę soli i pieprzu, zostawić na noc. 
Pomidora i paprykę pokroić na kawałki o preferowanej wielkości, sypnąć od serca rzeżuchą. Dodać odsączone z nadmiaru marynaty pieczarki i brokuła. Zająć się dressingiem.
Łyżkę masła migdałowego zmieszać z łyżką-dwiema marynaty po pieczarkach, dodać łyżkę-dwie wody po kiszonych ogórkach. Dla smaku można sypnąć odrobinkę soli i pieprzu, dobrze zmieszać do połączenia składników. 
Dokładnie wymieszać z warzywami. Szamać od razu.

Połączenie ostrego tamari, słodkich migdałów i kwaśnej wody po kiszonkach jest moim odkryciem kulinarnym roku 2014 i jestem z niego dumna.  Ta fuzja smaków podbiła moje serce i mogłabym codziennie zajadać się takim sosikiem. Nic dodać, nic ująć. Dobór składników może trochę dziwny, trochę specyficzny, ale spełnia moje kryteria smakowe. Pyszota. 
W dalszej kolejności będę eksperymentować z dressingiem musztardowym. Bo po 25 latach kapryszenia (och, to już ćwierć wieku ma się na karku!) nareszcie przekonałam się do musztardy i kusi mnie, by wziąć ją w obroty. Musztardo, nadchodzę!

Apel na dziś: gdy chcesz być piękny i gładki, jedz spore porcje sałatki. 

To tyle. I niech zielona moc będzie z wami!

19 kwietnia 2014

Oczekując.

W ciągłej krzątaninie w kuchni, między zaglądaniem do piekarnika a lepieniem falafli, wpadam tu na chwilę, by życzyć Wszystkim smakoszom i kuchcikom Świąt Wielkiej Nocy pełnych nadziei, radości i wiary. Wiary w to, że dobro zwycięży, że świat może stać się lepszy, że śmierć nie jest końcem. Oby tegoroczna Wielkanoc zapisała się w Waszych sercach wspomnieniem wzajemnego uśmiechu, spojrzeń pełnych wdzięczności i niegasnącej radości. Sobie również ośmielam się życzyć upragnionego poczucia beztroski, w której nie martwię się dniem jutrzejszym, ale żyję pełnią, jestem tu i teraz. Beztroski, dzięki której nie gonię do przodu, nie wybiegam naprzód ani nie cofam się i nie uciekam w to, co już było. 


Pamiętajmy o drobnych gestach względem siebie. O drobiazgach, które potrafią wiele zmienić. O akcentach, przez które wyrażamy naszą troskę o dobre samopoczucie innych. O tym, by swą radość uzewnętrzniać i ubierać w widzialne kształty.

A tymczasem ja znów uciekam do kuchni, do parującego piekarnika, do lepienia falafli, przystrajania koszyczka na święconkę i kręcenia brownie. Tegoroczna Wielkanoc, pod względem kulinarnym, jest moim wielkim debiutem. A o jego odsłonie już wkrótce :)



W oczekiwaniu na wspólne śniadanie wielkanocne, zeszłoroczne. W tym roku gwiazdą zastawy będą króliczki, nie tylko serwetkowe ;)

12 kwietnia 2014

Cherry, cherry lady. Owsianka.

Dziś ponoć dzień czekolady, więc na tę okazję owsianka, czekoladowa. W typie "cherry lady", bo i bazą stanowiły pokrewne jej batoniki.


Często sięgam właśnie po takie rozwiązanie, przygotowując owsiankę. Sporządzam neutralną bazę, którą następnie mieszam z rozkruszonymi batonikami własnej inwencji. I chyba w takiej wersji owsianka smakuje mi najbardziej. Jest wtedy idealnie gęsta i klejąca. Jak roztopiony batonik.

Daktyle i wiśnie. Najlepszy duet wszechczasaów.


Baza:
  • 4 łyżki płatków owsianych
Płatki zalewamy wodą ponad poziom płatków, dodajemy od serca cynamonu i zostawiamy na około 15 minut.

Gdy baza gotowa, przechodzimy do części właściwej, czyli "pimp my porridge".

Do bazy owsiankowej dodałam pozostałości batoników cherry lady bars 
Równie dobrze sprawdzi się pasta daktylowa (zmiksowane na mus daktyle) lub miks wybranych, ulubionych bakalii. Batoniki były o tyle dobrym rozwiązaniem, że zagęściły owsiankę i podniosły jej walory smakowe znacznie bardziej, niż tradycyjne słodzidło.
A żeby było jeszcze bardziej słodko i czekoladowo, można okrasić posiekaną czekoladą. Tak "spimpowaną" owsiankę pozostawić na kilka godzin, a najlepiej na całą noc do przegryzienia smaków. Rano - zajadać w najlepsze.


8 kwietnia 2014

Kanapka bez chleba. + LBA po raz II

Nadchodzi wiosna, a wraz z nią sezon na dobre (bo nasze!) owoce i warzywa. Wypad na targ jest teraz dla mnie czystą przyjemnością! Uwielbiam kluczyć wśród zieleniących się straganów, dając nura w piętrzące się stosy sałat i innych zielonych pyszności. Lubię wymieniać się pozdrowieniami ze znajomymi sprzedawcami. Lubię mieć pewność, że zawsze zostawią dla mnie zapas produktów, które notorycznie u nich kupuję. Świadomość, że ktoś bezinteresownie dba nie tylko o swoje, ale także o potrzeby innych. 
Czasem nawet mała drobnostka wystarczy, by zapewnić dobry nastrój na cały dzień.

Powoli, powolutku, można wypatrzyć już nasze, krajowe cukinie. Stąd bardzo prosty pomysł na kanapki w wersji bez chleba, na lekko, w sam raz na idealne, wiosenne śniadanie. Cukinia wspaniale nadaje się jako podkład pod ulubione dodatki. Wystarczy pokroić ją na grube plastry, delikatnie posolić i opłukać po okołu 15 minutach, by usunąć goryczkę i nałożyć wybrane dodatki. Choć od pewnego czasu trzymam się reguł diety wegańskiej (i naprawdę, bardzo mi z tym dobrze), i tym samym jajek nie jadam, to umieszczam propozycję śniadania, jakie można przygotować komuś bliskiemu, lub smakoszy jajek we wszelkiej postaci.


kanapki bez chleba approved. Zdobyły uznanie ziomków.

Otrzymałam nominację do LBA od Agnieszki (blog Żona zrównoważona ) za co serdecznie dziękuję! Wyróżnienie mojego bloga znaczy dla mnie bardzo wiele - to taka nagroda za to co robię i utwierdzenie w przekonaniu, że warto. Świadomość, że mogę dostarczać inspiracji i dzielić się swoją pasją jest największą zapłatą i powodem do radości. Dlatego jeszcze raz dziękuję!

Co to takiego jest LBA i o co w tym wszystkim chodzi?

"Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie  obserwatorów więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował."

A oto moje odpowiedzi na pytania:

1. Najbardziej zaskakujące połączenie smaków jakie jadłeś/jadłaś to…
Połączenie szpinaku i banana, gdy spróbowałam go po raz pierwszy :) Jako ostatnie odkrycia stulecia uważam duet daktyli i wiśni oraz dressingu sałatkowego z masła migdałowego i sosu sojowego.

2. Gdybym był(a) warzywem lub owocem, byłoby to… ;-)
Zważywszy na ilości pochłanianych bananów, to pewnie bananem ;) Ale najchętniej zostałabym czereśnią.

3. Najczęściej gotuję…
Ostatnio gotowanie wypierają w głównej mierze wszelkiego rodzaju smoothies i sałatki. Mówiąc jednak ogólnie, najczęściej sięgam po kasze lub ziemniaki w mundurkach.

4. Ostatnio czytam…
Jako zagorzały książkofil, mam w nawyku sięgać po kilka tytułów na raz. Obecnie czytam Pasję według objawień bł. Katarzyny Emmerich, Kimono Lizy Dalby i Historię literatury japońskiej Mikołaja Melanowicza.

5. Bloguję, bo…
Lubię. Chcę dzielić się z innymi swoją pasją i wzajemnie wymieniać się inspiracjami.

6. Dziennie, blogowanie zajmuje mi…
Nie jestem w stanie regularnie, dzień po dniu, prowadzić własnego bloga, ale systematycznie, na bieżąco, sprawdzam wpisy innych blogowiczów.

7. Najbardziej mnie cieszy kiedy…
To, co robię, jest powodem radości innych, kiedy moje wysiłki przynoszą owoce i wszechogarniające poczucie wolności, radości i wdzięczności za to, co mnie otacza.

8. Jaką umiejętność chciałbyś/chciałabyś mieć a nie masz?
Gdybym mogła wybrać, to chciałabym być bardziej wytrzymała na ból.

9. Gdybyś mógł/mogła znaleźć się w dowolnym miejscu na świecie, to byłoby to…
Okinawa. Albo Kioto.

10. W wolnym czasie najbardziej lubię:
Tworzyć, w szczególności rysować, projektować kroje ubrań lub szkice postaci do celów własnych. Pitraszenie potraw relaksuje mnie w równym stopniu. I rzecz oczywista: czytanie i jazdę na rowerze.

11. To co najbardziej przyczynia się do mojego dobrego samopoczucia to sen, dieta czy sport?
Nieodłącznie styl jedzenia i rower :)

Chciałabym zaprosić do zabawy i nominować poniższe blogi:
1. Vegan Party Girl with soul of Vegan Housewife
2. Hot and cold
3. Green fork vege
4. Żółwik na tropie wege pyszności
5. My vegan kitchen
6. Co na wege obiad?
7. Niemięsojadka
8. Elf w kuchni
9. Blond Wege
10. Veganfotoku
11. Morgan wege kitchen

Oto lista moich pytać:
1. Danie, które nieodłącznie kojarzysz z wiosną?
2. Śniadanie - na słodko, czy na wytrawnie?
3. Smak dzieciństwa, który zawsze budzi wspomnienia?
4. Huczny bankiet czy kameralna kolacja? Dlaczego?
5. Jeśli miałabyś/miałbyś wybrać, jakie zwierzę odzwierciedla Twoją osobowość i dlaczego?
6. Danie, które koniecznie chcesz spróbować, choć masz pewne obawy...
7. "Książka, która ostatnio dostarczyła mi inspiracji"
8. Co sprawia, że czujesz się wolna/wolny?
9. "Iskra, która rozpaliła we mnie zapał do gotowania, to...?"
10. Słodkość, której nigdy nie jesteś w stanie sobie odmówić.
11. Wyobraź sobie, że tworzysz swój portret w oparciu o wybrane produkty. Jaki produkt/potrawa najlepiej odzwierciedliłaby Twoją osobowość?

Dziękuję każdemu blogowiczowi, który zechce dołączyć do zabawy :) 


6 kwietnia 2014

Ulubione, czekoladowe. Choć zielone.

- O nie, ile tu pestek! Ile daktyli zjada ta małpa!
- Hej, jeśli już małpa, to przynajmniej Czita! Albo lepiej Kiki! Ale nie nazywajcie mnie małpą!

Nie ukrywam swej natury i nie chowam jej pod dywan.
Tak, jestem bananożercą i dobrze mi z tym.
Zjadam niebotyczne ilości bananów, wcinam pęczki pietruchy i porywam daktyle z lodówki.

Dziś (i nie tylko dziś) rozpiera mnie energia. Motywacja wzbiera na kształt fali i raz po raz uderza natłokiem pomysłów o brzegi parującej od myśli głowy. 

Wszędzie wokoło już prawie sama zieleń! 

Tymczasem, pełna mocy i energii, dzielę się swoją ulubioną wersją smoothie. Słodkiego, mocno czekoladowego, choć - absurdalnie - na wskroś zielonego.

Lubię zieleń z wzajemnością. Dziś trochę o efektach tej obopólnej miłości.

..a ulubione smoothie, to tylko w ulubionym kubku <3

  • 6 dużych, dojrzałych, zmrożonych przez 2 godziny bananów
  • 8 świeżych, namoczonych w niewielkiej ilości wody daktyli (lub 10 suszonych, uprzednio namoczonych)
  • 300 g szpinaku
  • 2 obfite pęczki pietruszki
  • pełna łyżka karobu
  • łyżeczka kakao 
  • łyżeczka ekstraktu z suszonych śliwek (lub odpowiednio 4 namoczone suszone śliwki)
  • cynamon
  • łycha spiruliny
Wszystko zmiksować do uzyskania gładkiej konsystencji. Szamać od razu.

Choć zdarzają mi się jeszcze wpadki, to staram się na dzień dzisiejszy trzymać zasady 70-80% surowizny w ciągu dnia. Postanowienie spędzenia wakacji na surowiźnie nie jest wymyślnym kaprysem, ale przede wszystkim próbą. Bo podjęta przeze mnie decyzja nie sprowadza się jedynie do sfery żywieniowej. To nie tylko kwestia stylu odżywiania się. Owszem, chcę zmierzyć się z pewnymi problemami zdrowotnymi, ale przede wszystkim ćwiczyć się w wyrzeczeniach. Bo z dnia na dzień, dzięki wsparciu ważnych dla mnie osób, uświadamiam sobie, jak ważną rolę pełni w ludzkim życiu właśnie pragnienie prostoty, skromności i umiarkowania. Jak istotny, nie tylko dla mnie jako jednostki, ale także dla mojego otoczenia,jest mój styl życia, zachowanie, nastawienie. Bo to, w jaki sposób JA postępuje, wpływa na to, jak ktoś postępuje ktoś będący obok. 
Coraz wyraźniej dostrzegam pewne zmiany. W sobie i w swoim otoczeniu. 
Gdy zaczynam częściej się uśmiechać, inni też zaczynają częściej się uśmiechać.
Gdy przestaję fukać pod nosem i unosić się dumą, inni też przestają to robić.
Gdy potrafię śmiać się z siebie i odrzucać złość, inni też potrafią się na to zdobyć.

Wybór jest prosty. Albo, albo, nie ma nic pośrodku. Chcę podejmować się wyrzeczeń, by umacniać zarówno siebie, jak i ludzi wokół. Chcę być dla kogoś, a nie dla samej siebie. Chcę się uśmiechać dzień po dniu, nie odwracać się za siebie i zło dobrem zwyciężać.


1 kwietnia 2014

Cherry, cherry lady. Batoniki owsiane.

Kwiecień zaczynam od słodkości.
Przynajmniej teoretycznie, bo w praktyce jest zupełnie inaczej.


Dziś rano przysłuchiwałam się ptasim śpiewom. Tak bardzo bym chciała, by ten śpiew wypełnił mnie po brzegi, był we mnie i trwał już do końca.
Czasem chciałabym zamienić się w takiego ptaka. Odlecieć daleko i już nie wracać.


Najwyższa pora na owsianego batona:
  • szklanka daktyli (medjool)
  • 1/4 szklanki suszonych wiśni
  • 1 2/3 szklanki płatków owsianych
  • 2 garście suszonych owoców (polecam te drobne, jak morwa albo jagody goji)
  • cynamon, szczypta imbiru, opcjonalnie chili
  • pełna łyżka proszku maca (opcjonalnie)
Daktyle i wiśnie namoczyć w wodzie. Zmiksować (razem z wodą) z płatkami owsianymi, przyprawami i macą. Dodać ulubionego suszu, wyłożyć na foremkę, uklepać i odstawić na kilka godzin do lodówki. Gdy masa już trochę stężeje, a smaki się przegryzą, można się zajadać. 

Pomijając te przepisy, które mam jeszcze do nadrobienia, planuję umieszczać więcej posiłków czysto owocowo-warzywnych. Bo wiosna już za oknem, bo zbliża się ciepło, bo dążę do zwiększania surowizny dzień po dniu.
A już wkrótce mój sposób na najlepsze smoothie czekoladowe.



29 marca 2014

Mój pierwszy raz: kimchi

Nie znoszę kiszonej kapusty.
Próbowałam się z nią zaprzyjaźnić już kilkakrotnie. Za każdym razem próby te kończyły się kompletną klapą.
Jakby to rzec - choćby i nie wiadomo jak się starać, to i tak nic z tego. 

Równocześnie jestem uparta. Do granic niemożliwości. Jak raz coś postanowię, to nie ma przebacz. Tak ma być i koniec. A postanowiłam sobie, że będę jeść więcej kiszonek. I co z tym fantem zrobić?

Skoro kiszona kapusta staje mi w gardle na samą myśl, to podejdę ją od innej strony. I dzięki zakulisowym działaniom, w chwili obecnej, jem kapuchę dzień w dzień. Tak ją przechytrzyłam! Taka dobra!


Kimchi - bo o niej mowa - przygotowywałam pierwszy raz w życiu. Z przepisu, który jak dla mnie okazał się idealny i do niego odsyłam: foodpornveganstyle - kimchi
Na pewno będę sięgać po niego jeszcze nie jeden raz. To dzięki niemu kiszona kapucha już mi nie jest straszna <3

Podaję za oryginałem, z lekkimi modyfikacjami w mojej wersji:

  • 1,5-2 średniej kapusty pekińskiej (pokrojonej w paski bez głąba-białej twardej części)
  • 14cm rzodkwi Daikon
  • 5 cm kawałek pora
  • 1 średnia marchew
  • 1 średnia dymka z pęczkiem szczypiorku
  • 1 jabłko (obrane i pokrojone w kostkę) (nie dodałam)
zaprawa/marynata:
  • 350g przecieru pomidorowego
  • 7 dużych ząbków czosnku (wyciśniętych)
  • gruby (ok. 7cm długi) kawałek imbiru (starty)
  • 1,5 łyżeczki chili w proszku (dodałam 0.5 łyżeczki chili i łyżeczkę słodkiej papryki
  • 1 łyżka sosu sojowego lub 1 czubatą łyżkę jasnej pasty miso(użyłam 1.5 łyżki sosu tamari)
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka brązowego cukru (zamiast cukru użyłam 1 łyżkę miodu lipowego)
PRZYGOTOWANIE:
1.Pierwszym etapem przygotowania Kimchi jest pokrojenie i wstępne ukiszenie kapusty. Istnieje wiele sposobów które można znaleźć w innych przepisach jednak my będziemy korzystali ze sprawdzonego i najpraktyczniejszego z nich. Po wykrojeniu głąba i pokrojeniu kapusty w paski myjemy ją pod bieżącą, letnią wodą np na sicie. Następnie wilgotną przekładamy do foliowej reklamówki i sypiemy tam ok 2 łyżki soli dokładnie wcierając ją w kapustę. Reklamówkę szczelnie zawiązujemy i umieszczamy w garnku/misce (np. glinianej). Przyciskamy czymś z góry aby kapusta pod wpływem soli i ciężaru puściła sok. Zostawiamy ją na ok 6 godzin w pokojowej temperaturze (ok 18 stopni).
 
2. Kapustę wyciągamy z reklamówki i płuczemy pod bieżącą wodą. Wodę powstałą wskutek wstępnego kiszenia zachowujemy aby dodać ją później do reszty składników.

3. Kapustę mieszamy z pokrojonymi warzywami a następnie z zaprawą poprzez dokładne jej wcieranie. Całość przekładamy do dużego, wysterylizowanego słoja lub pojemnika który można szczelnie zamknąć. Układamy mocno ubijając. Zawartość nie powinna przekraczać 3/4 pojemności słoja. Należy pamiętać aby unikać plastikowych pojemników, które wchodzą w niezdrową dla nas reakcję z wydzielającym się pod wpływem fermentacji kwasem. Następnie zalewamy przygotowaną wodą ze wstępnego kiszenia (punkt 2).

4.Po zakręceniu słoika zostawiamy kimchi przez min 1 tydzień w temperaturze ok 10 stopni - najlepiej wynieść słój do piwnicy. Nie można słoja otwierać ponieważ bakterie rozkładające cukry na kwas mlekowy rozwijają się w środowisku beztlenowym. Wydzielający się podczas kiszenia sok wypchnie powietrze do góry pojemnika, powodując fermentację. Kiedy już otworzymy słój z kimchi należy je zjeść w ciągu tygodnia lub w przeciwnym wypadku porozkładać do mniejszych słoików i zapasteryzować.

 Jedźcie kimchi, bądźcie zdrowi!

25 marca 2014

Czekoladowy jogurt owsiany.

Lubię kremową, aksamitną konsystencję. I moment, kiedy zatapiam łyżeczkę w delikatnej jak puch, słodkiej zawiesinie. 

Miałam ochotę na owsiankę, ale w innym wydaniu, jogurtowym. Delikatnie kwaskowym. Zaskakującym.

Jogurt owsiany przygotowywałam już kilka razy, zawsze korzystając z tego przepisu: Owsiany jogurt DIY
Premiera dopiero dziś. Spóźniona, ale to zdecydowanie najlepsza odsłona moich eksperymentów z jogurtem owsianym.

Miła niespodzianka dla podniebienia. I dobra okazja na prezent dla najbliższych. Z pewnością warta wykonania, by zobaczyć uśmiech zaskoczenia na twarzy smakującego. W szczególności wtedy, gdy wraz z ostawieniem przez niego łyżeczki, zdradza się szczegóły dotyczące składników :)

 W wersji czekoladowej...

 ...i w wersji dla Mamy...


Baza:
  • 1.5-2 szklanki płatków owsianych
Płatki zalewamy ponad ich poziom wodą, zostawiamy na kilka godzin (najlepiej na całą noc). Następnie zmiksować, zostawić w ciepłym miejscu na 2-3 dni, do momentu, kiedy jogurt będzie wystarczająco kwaśny. 

Trochę z niecierpliwości, a trochę z ciekawości, pod koniec pierwszego dnia dodałam zawartość jednej fiolki probiotyku wymieszanej w niewielkiej ilości letniej wody i do uprzednio lekko podgrzanego jogurtu. Całość zawinęłam ciasno ściereczką i zostawiłam na całą noc w ciepłym, nagrzanym miejscu. Rano jogurt był gotowy - o ciężkiej, zawiesistej konsystencji, z delikatnie kwaskowym posmakiem.

Jogurt czekoladowy:
  • jogurt owsian
  • krem daktylowo-morelowy: szklanka namoczonych w wodzie suszonych daktyli i moreli, zmiksowana na gładką pastę z cynamonem i (ewentualnie) imbirem
  • łyżeczka karobu
  • garść suszonych owoców (polecam morwę i jagody goji)
Przygotowanie jest bagatelnie proste. Jogurt (w takiej ilości, na jaką mamy ochotę), miksujemy wraz z dowolną ilością kremu daktylowo-morelowego, karobem, dodajemy suszonych owoców i odstawiamy na godzinę (niekoniecznie do lodówki) - smaki dostatecznie się przegryzą, a suszone owoce będą mieć czas, by napęcznieć i zmięknąć. 
Dla wielbicieli czekolady (w poczet których się zaliczam), na czas przygotowania kremu daktylowo-morelowego polecam zwiększyć proporcje daktyli względem moreli.

Dla Mamy przygotowałam wersję ze świeżym, niepasteryzowanym miodem lipowym, cynamonem i ekstraktem z suszonej śliwki. Jogurt owsiany w takim wydaniu bardzo Mamie zasmakował.

Zachęcam do eksperymentów. Naprawdę warto. A i wbrew pozorom, taki jogurt może być świetnym pomysłem na sprawienie komuś przyjemnej, słodkiej niespodzianki.