6 stycznia 2015

Słoik w Japonii. Kumamoto.

"Nic nie słyszę na prawo ucho i mam wrażenie, że zaraz eksploduje mi bębenek, a więc czas na opowieść o gaijinie w Japonii.
Dziś jestem już tu 9 dzień, odliczając dzień, w którym zjawiłam się na lotnisku Narita i w którym zgubiłam się co najmniej 5 razy. Witaj ja. Zainspirowana wieloma ludźmi, których spotkałam tu do tej pory, postanowiłam pisać ten dziennik podróży, by utrwalić wszystkie te cenne doświadczenia i ulotne chwile. A jest ich sporo, obecnie z przewaga tych chwil pełnych kompromitacji, o których nie chce się mówić, bo uwłaczają godności własnej."

Takimi słowami rozpoczyna się mój dziennik podróży na czas Wielkiej Przygody. Nie żałuję żadnego słowa, które w nim zapisałam. A jest tego sporo i jeszcze trochę. I właśnie tu, na łamach blogach, będę z niego korzystać, chcąc podzielić się swoimi wrażeniami. Wycinki i fragmenty dziennika podróży najlepiej nadają się do tego, by odświeżyć pokryte kurzem wspomnienia, dotknąć ich i poczuć ich ciepło raz jeszcze we wnętrzu dłoni. A więc, oddajmy się przygodzie. Raz jeszcze.

Dziś kilka słów o pierwszych spostrzeżeniach, początkowej współpracy i jej trudach. Pierwsze dni przyszło mi bowiem spędzić w Aso w Kumamoto, małej wiosce (zapyziałej? czy to dobre słowo?) daleko na południu, gdzie rzadko kiedy ma się kontakt z gaijinem. Innymi słowy - pobyt w Kumamoto już na początku dał mi popalić, ale pozwolił też poznać prawdziwe oblicze Japonii znanej i nieznanej.


"W dniach 5-10 sierpnia brałam udział w obozie tsudoi na południu Japonii, w Aso w Kumamoto. Będąc jednym z uczestników, moim zadaniem było pracować z pomocą studentów japońskich z uczniami szkoły średniej, a celem tej pracy była podbudowa pewności siebie tych ostatnich i zachęcenie ich do realizacji własnych celów i marzeń, z naciskiem na zainteresowanie swojego rozwoju edukacji i jej kontynuacją na studiach. Czy nam się udało, czas pokaże. Dziś wróciłam i czuje się jak świeżo naładowana bateria swojego telefonu. Oczywiście, bez kompromitacji nie mogło się obyć.
Po porannych ćwiczeniach (tak, tutaj uprawia się codziennie ćwiczenia wczesnym rankiem) i wspólnym śniadaniu, odbyła się uroczystość pożegnalna i zamykająca obóz. O tym później, bo jest już blisko 2 w nocy a o zamknięciu obozu trzeba poświęcić oddzielny rozdział.

Jestem uczestnikiem nowej, II tury internistów fundacji Ashinaga, narybek ów zjawił się w sierpniu i z tej racji wszyscy mamy mieszkać w hotelu biznesowym do czasu wyjazdu I tury z akademików Kokorojuku. Tym samym z dniem 22 lub 24 sierpnia przeprowadzimy się do miejsca docelowego (jw.). W Aso była nas osemka, Brian, Prassat, Chun, Jane, Ellen, Maraiah, Jessica i ja, plus organizatorzy."

"Przez najbliższe 2 miesiące wiele może się zmienić, ale póki co, bardzo polubiłam Japonię, a może nawet więcej niż polubiłam,. Mogłabym tu mieszkać i spędzać tu czas dzień po dniu. Będę robić wszystko co w mojej mocy, by jeszcze tu wrócić i uczyć się ze wszystkich sil japońskiego, by z łatwością moc nawiązać porozumienie z mieszkańcami Kraju Kwitnącej Wiśni."

"Parę slow o Kumamoto. Czyli Kumamoto tsudoi 2014.
Do Kumamoto mieliśmy wyruszyć zaraz po zakończeniu konferencji na temat przyszłych planów Ashinaga i uroczystego bankietu na jej zamkniecie. Nie spodziewałam się jednak, ze będzie to tak szalona wyprawa.
23 kilo bagażu. Schody, schody i jeszcze raz schody. Najgorętszy dzień w Tokio tego roku. Za mało? No to proszę bardzo – jesteśmy spóźnieni na samolot. Cały odcinek trasy, począwszy od dotarcia na odpowiedni przystanek, na samym lotnisku zakończywszy, pokonujemy biegiem. Na początku myślałam ze nie wytrzymam, walcząc z nieustającą zadyszka i brakiem tchu. Potem już tylko biegłam, nie myśląc nawet o tym, ze trzeba oddychać. Zupełnie tak, jakbym nie była częścią samej siebie. Udało nam się w biegu dostać do samolotu, pokonując odcinek drogi torowani i asystowani przez obsługę lotniska. Wszyscy mokrzy, zgrzani, totalnie bez życia. Siedzący obok nas Japończycy nie byli szczególnie szczęśliwi. Ale udało się. Lecieliśmy do Aso w Kumamoto.
Dotarliśmy na miejsce pozna nocą, gdzie przydzielono nam szybko pokoje i odesłano do łazienki. Możliwość odpoczynku w olbrzymiej wannie pełnej gorącej, parującej wody była spełnieniem marzeń tamtego wieczoru. Ale najlepsze było dopiero przed nami.

Obawiałam się obozu w Kumamoto. Z racji swojej znajomości (niewielkiej, ale jednak) japońskiego, zostałam wyznaczona jako lider naszej grupy. Nie miałam pojęcia, co to oznacza i jakich obowiązków będę musiała się podjąć. I nie miałam pojęcia, czego spodziewać się po ludziach, którzy byli tam razem ze mną. Briana poznałam już wcześniej, w Yamanakako, gdzie byliśmy kilka dni na konferencjach. Najsłodszy chłopak, jakiego kiedykolwiek poznałam. Później słusznie z innymi dziewczynami doszłam do wniosku, ze jeśli kiedykolwiek któraś z nas miałaby syna, to chciałaby, aby był on taki jak Brian.

A wiec czas rozpocząć obóz i nasza prace w Kumaoto. 6 sierpień. Wstajemy wcześnie, przygotowujemy się i idziemy na stołówkę na śniadanie. Funkcjonuje tu otwarty bufet i każdy nabiera sobie to, na co ma tylko ochotę. To nasz pierwszy posiłek tutaj i jesteśmy dalecy od integracji z obecnymi tu Japończykami. Wszyscy nam się przyglądają i nas bacznie obserwują. W Kumamoto nie ma za wiele okazji do obcowania z cudzoziemcami i jesteśmy tu nowością. Początkowo nikt nie ma pojęcia o mojej znajomości japońskiego, bo obsługa i organizatorzy zwracają się do nas po angielsku. Wydawało mi się nawet, ze jedne z organizatorek, dwie młode Japonki, są wyraźnie rozczarowane, bo same napominają, ze według otrzymanych informacji znam japoński i jestem liderem grupy. Ale w najbliższym czasie wszystko się wyjaśnia.
Po posiłku udajemy się na aule, gdzie ma odbyć się nasza wstępna integracja z japońskimi studentami. Razem z nimi będziemy pracować nad grupami uczniów liceum, by pomoc im zrozumieć swoje plany i rozbudzić ambicje. Wszyscy, znaczy moja grupa i młodzi Japończycy, siadają w dużym kole. Organizatorzy kręcą się wokół sceny i proszą przez mikrofon, aby nowo przybyli interniści przedstawili się reszcie. Wstaje jako pierwsza i biorę mikrofon do reki. Czuje na sobie spojrzenia wszystkich. Biorę oddech i zaczynam. Już moje pierwsze słowo, hajimemashite, które można tłumaczyć jako witam, czy tez bardzo mi miło, wzbudziło napięcie, co będzie dalej. Czy poprzestanę tylko na tym i uderzę w angielski, czy tez nie. A ja mowie płynnie dalej, przedstawiam się i mowie, ze przybyłam z Polski. Cieszę się, ze tu jestem i ze będę mogła ze wszystkimi spędzać aktywnie czas, mając nadzieje, ze nasza współpraca przyniesie owoce. Na koniec dodaje, ze uczę się japońskiego od około 2 lat i nie czuje się w nim pewnie, popełniam wiele błędów dlatego będę bardzo wdzięczna za pomoc i korektę. Dziękuję i siadam z powrotem, odprowadzana na miejsce przez liczne spojrzenia. Młodzi Japończycy są pełni podziwu i zachwytu, bo wiedza, ze będę mogli się ze mną bez krępacji porozumieć. Od tego momentu zauważyłam, ze wszyscy z przebywających tam studentów, odnosili się do mnie z ogromna sympatia i sami garneli się do kontaktu. To własnie w Kumamoto, póki co, zawarłam najwięcej znajomości.
Reszta naszej grupy przedstawia się po angielsku, po czym dzieli się nas na grupy, po jednym z internistów na kilku studentów japońskich. Zaczynamy wspólną zabawę, rozmowę, tance i gry, które maja nam ułatwić zapamiętanie imion. Cieszymy się jak male dzieci i próbujemy przełamać pierwsze lody, pomagając sobie wzajemnie wszelkimi możliwymi sposobami. Od tego momentu nasze relacje będą pogłębiać się coraz bardziej a my sami zaczniemy stawać się coraz bliżsi.


Kilka rzeczy, które mnie zaskoczyły, choć wcześniej słyszałam o nich parę slow. Po pierwsze – poranne apele przed rozpoczęciem zajęć, na których praktykowało się poranne ćwiczenia i informowano o harmonogramie na dany dzień. Po drugie – Japończycy niewiele rozmawiali ze sobą w trakcie posiłku, nie mówię, że zawsze tak było, ale niezbyt żywotne rozmowy były na porządku dziennym. Po trzecie – poranna pobudka z prośbą o posprzątanie pokoju. W tym celu służyć nam miały odkurzacze i pozostali przyrządy umieszczone w szafach, w które wyposażony był każdy pokój. Po czwarte – niebieskie oczy naprawdę budzą zachwyt. A jeśli dodać do tego blond włosy, choć moje są akurat w tej ciemniejszej tonacji, to jest to iście wybuchowa kombinacja. Szczególnie w prowincjach takich jak Kumamoto.

Pracowałam w grupie wraz z Taka-san, Mao Mao i Mae Mae. Cudna trojka, wiele się dzięki nim nauczyłam. 6 sierpnia, wieczorem, zorganizowano wstępne „ognisko” w postaci candle party z powodu niekorzystnych warunków pogodowych za oknem. Każda grupa usiadła w wyznaczonym miejscu, na ziemi, wokół pięknie zaaranżowanego stoiska pokrytego od góry do dołu, na kształt pnących się konarów drzewa, świecami. Było ciemno, wnętrze oświetlały tylko migocące płomienie świec. Palowana zupełna cisza, która przerwał grzmiący, chóralny śpiew wykonany przed przedstawicieli każdej z grup. Po zakończeniu pieśni każdy z liderów grupy zapalał trzymana w reku świece, czerpiąc płomień od centralnego drzewa, po czym prezentował członków swojej grupy. My, jako interniści, mieliśmy skierować kilka slow do nowo poznanych przyjaciół Japończyków w momencie, gdy wywołano nasze imię. Wówczas wstawaliśmy ostrożnie i mówiliśmy to, co było w naszych sercach. Spośród ośmiu grup, kolej na mnie przyszła wraz z przedstawieniem grupy siódmej. To było dla mnie niezwykle doświadczenie, powiedzieć coś wyjątkowego, pośród blasku woskowych świec wszystkim zebranym. Wiec powiedziałam to, co czułam, że jestem bardzo szczęśliwa, mogąc poznać tak wspaniałych ludzi i dlatego chce ich prosić o to, aby się nie bali i aby byli pełni pewności siebie. A po zakończeniu naszych wystąpień każdy z nas na powrót usiadł ze swoja grupka, rozmawiając o swoich aspiracjach. I pamiętam, ze zawarłam wtedy umowę z Taka, Mao Mao i Mae Mae. Powiedziałam im, żeby się nie obawiali, bo ja w wieku 20 lat nie miałam pojęcia, co zrobić ze swoim życiem i jakim człowiekiem chciałabym zostać, dlatego wiele błądziłam. I dlatego mam do nich prośbę i chce, aby dotrzymali pewnej obietnicy – ze nigdy się nie poddadzą i żeby gonili za swoimi marzeniami. I nigdy nie zapomnę tego, jak bardzo byli wzruszenie, nie zapomnę widoku łez Mao Mao, wspanialej młodej dziewczyny, która dźwigała na sobie odpowiedzialność za prowadzenie naszej grupy jako lider. I tego, jak skrupulatnie każdy z nich obiecał dotrzymać tej obietnicy i naszych splecionych dłoni. Zrozumiałam, jak wiele kosztuje ich przełamanie się i walka z własną nieśmiałością i niepewnością siebie, obawa i strachem, ze są nic nie warci i nie zasługują na własne pragnienia. Tamten wieczór wiele w nas zmienik i od tamtej chwili staliśmy się sobie znacznie bliżsi.

Po półtorej dnia wzajemnych przygotowań i ćwiczeń, nadszedł czas na prawdziwa prace – 7 sierpnia zjawiły się 3 olbrzymie autokary z słodziutkimi uczniami. Wprowadzono ich wprost do olbrzymiej auli, gdzie odbyć się miała uroczystość powitalna. Zdecydowana większość była bardzo, ale to bardzo nieufna i patrzyła na nas, a przynajmniej na mnie, bardzo nieufnie. Niektórzy z uczniów przydzielonych do mojej grupy nie chciało nawet na mnie patrzeć, nie mówiąc już o siedzeniu obok mnie czy rozmowie. Naprawdę, zezowali na mnie i rzucali mi spojrzenia spode łba. Chociaż muszę przyznać, ze prezentacja naszej grupy na scenie trochę przełamała pierwsze lody – bo tu tez przedstawiłam się pokrótce po japońsku. Trochę pomogło w następnych kontaktach i nawiązujących się miedzy nami relacjach. Z cala pewnością, dwa pierwsze dni w Aso były bardzo pracowite – dużo przygotowań w związku z przyjazdem uczniów szkoły średniej, obfitujące szczególnie w układy choreograficzne. Duzo biegania, duzo skakania, duzo śpiewu. Czułam się, jakby odjęło mi parę lat. Dobrze było sobie przypomnieć, jak wspaniała może być integracja z drugim człowiekiem bez użycia komputera i telefonu, tylko ot tak, jak się stoi, w sposób bardzo spontaniczny i bezpośredni.

Bardzo łatwo było trafić do młodych Japończyków przez bezpośredniość i śmiech. Jedna z najlepszych metod była spontaniczność i aktywność, chęć do działania. Pociągało ich i dawało przykład. Ot, prosty przykład. Męska część grupy, jak to faceci maja w zwyczaju, zaczęła rywalizować miedzy sobą w kategorii – komu uda się podskoczyć na tyle wysoko, by dotknąć dłonią ściany. Wystarczyło, ze włączyłam się w męskie grono i próbowałam swoich sil – z wiadomym efektem – na równi z nimi, by zostać zalana potokiem kawaii nad moja osoba. Obojętnie co robiłam, byłam kawaii. Sposób, w jaki skakałam, tańczyłam, czy po prostu ruszałam się, był okraszany rozkosznym kawaii. Mam niebieskie oczy – jestem kawaii, moje włosy są w odcieniu ciemnego blondu – jestem kawaii, jestem niska – jestem kawaii. W odpowiedzi na pytanie skierowane do jednego z chłopców w mojej grupie, jaki typ dziewczyn lubi, odpowiada, ze podobają mu się dziewczyny takie jak ja. Czasem zastanawiam się czy to dobrze, czy tez może nie. Czy to kawaii ma oznaczać to, ze jestem urocza, czy może raczej nieporadna. W końcu ten termin mą milion nieokreślonych znaczeń, trudno trafi w jedno konkretne."


"To, co sprawiło mi wiele radości, to to, ze nauczyłam Japończyków ze swojej grupy zabawy w stary niedźwiedź mocno śpi. Pokrótce wyjaśniłam im reguły gry i w bardzo, ale to bardzo uproszczony sposób podałam im słowa piosenki oraz melodie. Oczywiście Japończycy uderzyli we własną tonacje, ale nie o oo chodzi. Wszyscy świetnie się bawili, ganiając się po holu jak male dzieci, zanosząc się śmiechem, uciekając przed starym miśkiem z wrzaskiem emocji. Jedna z dziewczyn popłakała się ze śmiechu. Sprawiło mi to wiele radości – fakt, ze rozluźniłam atmosferę i wywołałam autentyczny uśmiech na ich twarzach."

"Jadam nattou! Nattou, czyli największy postrach wszystkich gaijinow, tu w Japonii. Słyszałam na jego temat wiele. Niejeden horror można by napisać na podstawie zasłyszanych informacji. Moja opinia? Wszystkie te opowieści były mocno przesadzone. Nattou nie śmierdzi, nie jest obrzydliwe, nie smakuje śmierdzącą ryba ani surową stęchłą fasola. Natto jest smaczne, miękkie i delikatne, przypomina nieco w smaku serek pleśniowy. Ale jedna rzecz w nattou jest nie do zniesienia. Jego konsystencja. No po prostu nie sposób tego zjeść. Śluzowate nitki ciągną się w nieskończoność i pomimo najlepszych rad na temat sposobu konsumpcji nattou ze strony Janczykowski, nie ogarniałam tego systemu. Nawijałam te niekończące się nitki na pałeczki raz po raz i nie było końca tego łowienia nattou na wędkę. Ale nattou samo w sobie jest wcale niezłe. Potem często kupowałam je w formie norimaki w ramach śniadania. W takiej postaci nie ma wtedy z jedzeniem nattou najmniejszego problemu."

"Przez caly czas trwania obozu w Kumamoto oczekiwaliśmy nadejścia tajfunu. Codziennie alarmowano nas o bieżącej sytuacji. To było dla mnie bardzo ważne doświadczenie. Nigdy nie mając do czynienia z tego rodzaju zjawiskiem byłam przekonana, że katastrofy naturalne uderzają nagle i gwałtownie. Tymczasem wcale tak nie jest, a przynajmniej tak być nie musi. Tajfun kumulował się przez kilka dni, dając o sobie znać coraz bardziej porywistym wichrem, słaniającymi się drzewami, zaciągniętym ciemnymi chmurami niebem i falami deszczu. Dla mnie było to napięcie nie do zniesienia, ale będących obok Japończyków nie miało to większego znaczenia. Informacje o aktualnym stanie przyjmowali ze spokojem, a nawet poczuciem humoru i obracali wszystko w żart. Dowodzi to tylko temu, ze są rzeczy, których nie da się od razu przeskoczyć. Moja natura jest zupełnie inna niż natura Japończyków ze względu na warunki, w jakich żyjemy i jakie nas otaczają. Cale szczęście spokój Japończyków stopniowo zaczął się mi udzielać i tym sposobem widmo tajfunu nie było już tak przerażające, jak na początku, poza tym mieliśmy ogromne szczęście – zdążyliśmy opuścić Kumamoto przed głównym uderzeniem."

"Znów trochę o uczniach liceum.
Jak pisałam wcześniej, początkowo byli bardzo nieufni. Mierzyli mnie lodowatym wzrokiem i nie chcieli mieć ze mną nic do czynienia. Co niektórzy nie chcieli nawet obok mnie usiąść na stołówce, choć było wolne miejsce. Czułam się przez to okropnie. Stopniowo, krok po kroku, przez mój bełkotliwy japoński, gestykulacje i nieskrepowana spontaniczność, młodzi Japończycy zaczęli się do mnie przekonywać. Największą satysfakcją był dla mnie moment, gdy zaczęli pytać mnie, czy wspólnie pójdziemy się kąpać. Uznałam to za oznakę zaufania i w końcu poczułam się przez nich zaakceptowana – nareszcie nie byłam osoba, która stoi z boku, poza kręgiem, ale jest wewnątrz. Stałam się jedna z nich."

"Dzień przed ceremonia zamykającą obóz i ostatecznym pożegnaniem wręczono nam, internistom kolorową papeterię z propozycją, by napisać wiadomość dla każdej osoby z naszej grupy. Nie trzeba było nas do tego namawiać, a niektórzy wpadli na ten pomysł nawet wcześniej. Postanowiłam postarać się o tyle, by każdemu napisać list po japońsku, bo moja grupa miała spore problemy z angielskim i najprawdopodobniej nie miałaby pojęcia, co ów list zawiera i co oznacza. Dodatkowo, może to absurdalne, ale byłam przeświadczona, ze pisząc dla nich wiadomość własnie po japońsku, zmotywuję ich do nauki języka angielskiego. Skoro ja mogę po japońsku, to oni równie dobrze mogą śmigać po angielsku, jeśli tylko się postarają. Dla młodziutkich Japończyków treść listu była podobna i wyrażała to, żeby odważnie kroczyli własną ścieżką, nie zapominali o własnej godności, byli pełni hartu ducha i zapału do realizacji własnych marzeń i aby nigdy, ale to przenigdy się nie poddawali, obojętnie jak wielka poniosą porażkę. Każdemu podziękowałam tez za wspólnie spędzony czas, wyrażając wdzięczność za wspólnie spędzone chwile. Rzecz miała się inaczej z Taka, Mao Mao i Mai Mai. Tej trojce napisałam listy dużo bardziej osobiste, dziękując każdemu z nich za to, co doświadczyłam z ich strony. Kierowałam się do każdego z nich indywidualnie. Najwięcej serca poświeciłam Mao Mao, liderce całej grupy. Bo choć spędziłam z nią mało czasu ze względu na jej liczne obowiązki jako przewodniczącej, to cały czas ja uważnie obserwowałam. Pomimo młodego wieku, Mao Mao była dziewczyna niesamowicie sumienna i odpowiedzialna, traktując z powaga nawet te najmniejsze, najdrobniejsze sprawy i błahostki. Dlatego własnie napisałam jej, ze dzięki niej zrozumiałam, co chcę robić, że jej zapracowany widok bardzo mnie poruszył i zaimponował i ze chcę być w swej sumienności wykonywania obowiązków taka jak ona. O tym, ile to dla niej znaczyło przekonałam się w momencie wręczania listów – bo choć każdy z nich przeczytał sporządzoną przeze mnie wiadomość już po rozstaniu się, z dala od grupy, to Mao Mao nie była w stanie opanować łez, kiedy przytuliłam ja mocno do siebie i przekazałam zalakowana kopertę. I nie mogła przestać placka przez długi, długi czas. Nie wiem zatem, jakie wrażenia mieli po zakończeniu obozu młodzi Japończycy, ale jedno wiem na pewno – ogromnej przemiany dostąpiła własnie Mao Mao. Bo tych kilka raptem gestów i kilka slow, ten jeden list wystarczył, by przekonać ja, jak wspaniałą jest dziewczyna i jak wiele może dokonać."

"Ceremonia pożegnalna była wspaniałym doświadczeniem. Przebiegała według tego samego programu co candle party z tym, ze my, interniści zostaliśmy w tle. W centrum uwagi stali młodziutcy uczniowie liceum i to im było poświęcone to uroczyste spotkanie. Nigdy bym nie przypuszczała, ze słowa pełne wsparcia mogą wywrzeć na nich aż tak silne wrażenie. Cala sala tonęła w ich łzach. Widok dwójki gospodarzy i prowadzących w tradycyjnych spodniach hakama, sunących posuwistym krokiem wokół ogromnego, drzewnego świecznika, był imponujący i nawet we mnie, osobie która kulturę Japonii zna głównie w teorii, budził wzruszenie. Mogę zatem sobie tylko wyobrazić, jakie emocje musiał budzić w szukających siebie młodych Japończykach. Bo z dwójki tych prowadzących przebijała nieopisana siła i determinacja, która przelewali na słowa wykrzykiwane na tyle, na ile pozwoliły im płuca. Krzyczeli zatem ile mieli tchu o godności, o własnej drodze, pewności i wierności samemu sobie, aby nigdy nie zdradzić swoich marzeń i być zgodnym samym ze soba, aby nie porzucac samego siebie dla kogos lub czegos innego i aby nieustannie przeć do przodu. Sowa pełne mocy, dumna postawa kroczących, sala spowita mrokiem i migoczący blask wielu, wielu woskowych świec. Być może brzmi to mdło i zbyt patetycznie, ale trzeba było to zobaczyć na własne oczy, by zrozumieć, ile piękna miała w sobie ta ceremonia."

"Następnego dnia nadszedł czas na ostateczne pożegnanie. To własnie w ten czas przekazaliśmy sobie osobiste wiadomości od każdego dla każdegosporządzone na kolorowych kartach papieru. To własnie wtedy zebrałam swoja grupę w okrąg i wręczyłam im listy pisane do pozna w nocy. To własnie wtedy każdy wypowiedział kilka ostatnich slow, dziękując pośród lejących się strumieniami łez. Wzruszenie tych młodych ludzi pokazało mi, jak bardzo musza być zagubieni, nie wiedząc, jak pokierować swoim życiem i jakiego wyboru dokonać. A to wielka odpowiedzialność w tak młodym wieku. Jedyne czego żałuję to to, ze być może za powiedziałam o sobie, nie byłam dla nich wystarczającym przykładem, by utwierdzić ich w przekonaniu, żeby nie cofali się i zrobili krok dalej, mierząc wyżej i wyżej i decydując się na studia. Z drugiej strony odczuwam satysfakcje. Jedna z dziewczynek podeszła bowiem do mnie, na sam koniec i powiedziała, ze chciałaby być taka jak, dlatego będzie ze wszystkich sil się starać, by nauczyć się angielskiego. W ten sposób następnym  razem, kiedy się spotkamy, będziemy mogły porozumieć się po japońsku. Inna z kolei młodziutka Japonka, z nieznanej grupy pytała o moje inspiracje, co zmotywowało mnie do nauki, jakie musiałam pokonać przeszkody, a po wysłuchaniu mojej opowieści gorąco mi podziękowała i powiedziała, ze dzięki mnie zaczyna rozumieć, w jaki sposób chce zarządzić swoim życiem i jakich wyborów dokonać na przestrzeni kilku najbliższych lat. To było jedno z najcenniejszych doświadczeń, bo nigdy nie myślałam o sobie w kategoriach kogoś, kto może dawać przykład. Praca z Japończykami wiele dla mnie znaczyła. Oni sami wiele mi pokazali – pozwolili mi odkryć moje własne cele i uzmysłowić sobie, co chciałabym robić w przyszłości.  Myślę, ze zawsze będę pamiętać chwile, gdy zegnaliśmy ich wsiadających do autobusu pozwalając, by zmoczył nas deszcz, gdy śpiewaliśmy im na pożegnanie piosenkę, która była motywem przewodnim całego obozu i gdy goniliśmy za odjeżdżającymi autobusami, by machać im na przegnanie dopóty, dopóki ostatni autobus nie zniknął za zakrętem." 

Na tym kończy się opis wrażeń z Kumamoto. A powinno być tego dwa razy tyle. 
Na koniec, kilka zdjęć. Żeby pokazać, że Japonia ma różnorakie oblicza. I że daleko jej do miana cementowego, zabudowanego potwora. Że opływa zielenią. 
Japonia nie jest taka, jak się ją opisuje na wielu portalach i ukazuje w sieci. I dobrze, gdy jest możliwość odkrycia jej prawdziwej istoty, z dala od świateł reflektorów.






2 komentarze:

  1. Wow. Wspaniała opowieść. Zazdroszczę Ci, bo sama chciałabym odwiedzić Japonię. Przeczytałam już z tuzin książek o tym kraju (obecnie kończę czytać książkę Marcina Bruczkowskiego), wiele opowieści i anegdot osób odwiedzających ten kraj. Wiele z nich się nakłada, ale wciąż znajduję zaskakujące nowe punkty widzenia na wiele spraw i przede wszystkim nowe, zaskakujące historie, zwyczaje i zachowania.
    Szkoda, że nie znam języka, bo wiem, że to przede wszystkim to jest największa bariera w odnalezieniu się w tym kraju. Kiedyś próbowałam się sama uczyć, ale na niewiele się to zdało. Może kiedyś wrócę do nauki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Od pewnego czasu na własnej skórze przekonuję się, że dla chcącego nic trudnego, więc wszystko przed Tobą! Nie ma rzeczy niemożliwych, choć często jes to nielogiczne i nieracjonalne.
      Fakt, język może być problemem. Znajomość języka zbliża, w każdej kulturze. Ale zawsze znajdzie się sposób na wzajemne porozumienie, serce ponad wszystkim.

      Usuń