Wielki come back po wstrętnej chorobie, czyli witaj smoothie, nareszcie.
Po tym, jak przetechało mnie w jedną i drugą stronę, po tygodniu głodówki i nieustannym samopoczuciu, jakby przebiegł po mnie tabun koni, po raz kolejny doceniłam, jak bardzo mogą cieszyć proste, nieskomplikowane smaki. Bo w chwilach choroby, między jednym sucharkiem a drugim, najbardziej tęskniłam właśnie za budyniową konsystencją koktajli, słodyczą rozciapanego banana, chrupkością jabłek i soczystością owoców wszelakich rodzajów.
W miarę rekonwalescencji zaczęłam wracać do owoców, wpierw ostrożnie, potem sięgając już po odważniejsze, bardziej rozbudowane kombinacje.
W końcu nadeszła i ta wiekopomna chwila, kiedy mogłam sobie zaserwować smoothie w wersji combo.
Wizualnie mało zapraszające. Ale z pewnością przepyszne. Zwłaszcza wtedy, kiedy na takowe długo się czekało.
Smoothie prosto z bagien, czyli propozycja idealna dla zdrowiejącego Hulka.
- zielenina - sałata, szpinak, jarmuż, pietrucha
- grapefruit
- łyżka masła orzechowego
- cynamon, plasterek imbiru
- opcjonalnie: łyżeczka maca
- ewentualnie coś do posłodzenia (użyłam stewii)
Filozofii nie ma w tym żadnej - wszystko miksujemy i zjadamy. Cieszymy się z powracających sił witalnych i ogrzymy na całego.
Takie smoothie Shreka :))
OdpowiedzUsuńsłuszne skojarzenie :)
Usuń