25 października 2013

O tropikach we własnym domu i o tym, jak zostałam Hulkiem...

...czyli krótka historia o tym, jak z mięciocha zmieniam się w twardziela.
To, że obecnie z lubością określam się mianem Królika nie oznacza, że zawsze tak było. Był taki czas, kiedy do mienia Królika było mi bardzo, bardzo daleko. Jeśli miałabym przypisać mojej dawnej świadomości żywieniowej wartość od 1 do 10, postawiałbym na jedynkę z dwoma minusami. Tak, tak, przez dłuższy okres wyrządzałam sobie krzywdę, miotając się i rzucając na co rusz nowsze rozwiązania żywieniowe. Po wszystkich tych anty-genialnych pomysłach, co zrobić ze swoim ciałem, ono samo postawiło mi veto i zamanifestowało, że ktoś tu upadł na głowę. I jeżeli ów ktoś szybko się nie otrząśnie, to skiepści sprawę na całego. Nie było czasu na rozmyślania, wybór był prosty. Albo, albo - albo w dalszym ciągu będę kombinować jak koń pod górkę i podkopywać fundamenty własnego ciała, albo wezmę się w garść i sięgnę po zagubiony po drodze zdrowy rozsądek.

Coby nie zanudzać i nie pisać zbędnych słów - moja droga była niesamowicie długa, ale niezwykle prosta. Zwróciłam się ku zielonemu. I tyle. Ksywka Królik zobowiązuje - obecnie nie wyobrażam sobie dnia bez sporej dawki zielska. A jak zielenina, to przede wszystkim surowa. Nie mam zamiaru propagować jakiegokolwiek stylu żywieniowego, piszę tylko i wyłącznie o własnych doświadczeniach. Rok temu pożegnałam się z mięsem, i wcale a wcale za nim nie tęsknię. Moja decyzja nie wypływała ani z powodów zdrowotnych, ani etycznych - zachowam ją dla siebie. Jedyne, co mogę dodać to to, że w chwili obecnej odczuwam znacznie większą empatię do żywych istnień w ogóle i czuję się znacznie spokojniej. Lekko nie tylko na ciele, ale też na duchu. Łatwiej panować mi nad sobą, nie popadam we frustrację z byle błahostek. Dostrzegam więcej i zatrzymuję wzrok na tym, co wcześniej pozostawałoby dla mnie niewidoczne. Czasem mam wrażenie, że cały świat chce tak bardzo, ze wszystkich sił pokazać mi, że żyje. Im bardziej dostrzegam boże stworzenie wokół mnie, tym otwiera się ono na mnie coraz bardziej. Deszcz wirujących liści, wiewiórka buszująca w trawie na wyciągnięcie ręki, młoda sarna przebiegająca tuż przed kołami roweru. Nawet mój ukochany Kurczak, vel Kawek-Nielot, którym przyszło mi się opiekować, udowodnił mi, ile woli życia i ile zaufania może kryć się w maleńkim, niekształtnym ciałku.

O zmianach, jakie zaszły, mogłabym pisać bez końca. Aby wrócić do głównego wątku i dać odpowiedź na tytułowe zagadnienie, wypada bądź co bądź naskrobać parę słów. 
Jak zostałam Hulkiem? Proste - zielenina, pochłanianie nieprzyzwoitych wręcz ilości owoców i warzyw, głównie w surowej postaci. Więcej siemienia lnianego i oleju lnianego w ogóle. Słodycze - tylko te home-made. Żeby było jasne - kiedyś słodycze pełniły u mnie rolę priorytetową. Naprawdę. Opakowanie ciastek bądź dwie tabliczki czekolad serwowałam sobie w miejsce obiadu. W tłustych latach obiadem był słoik czekoladowego kremu. Taki duży. Teraz w ogóle nie tęsknię za sklepowymi łakociami. Nie, nie brakuje mi ich, nie tęsknię za nimi. Póki co, jestem głucha na ich wołanie. Zadowalam się tymi słodkościami, które przygotuję samodzielnie, z tego, co Bóg stworzył samoistnie i nie ma potrzeby, by to ulepszać. Siła tkwi w prostocie, to jedna z moich głównych zasad. Poza tym, nie siląc się na wymuszone skromności, home-made sweets są znacznie lepsze od gotowych produktów. Co ja też gadam, te drugie nie mają szans z jakimkolwiek efektem moich doświadczeń kulinarnych w zakresie wyrobu słodyczy, nawet jeśli wygląd wizualny ma jeszcze sporo do życzenia.

Zaraz, zaraz - a po czym wnioskuję, że przestaję być mięciochem? Niby dlaczego stwierdzam, że jestem Hulkiem? Ano dlatego, że własne ciało otwarcie pokazuje, na co je stać. Żeby nie rzucać słów po próżnicy - zmarzlak był ze mnie okrutny. Nielubienie zimna swoją drogą, ale notoryczne odczuwanie zimna nawet w czasie wysokiej, naprawdę wysokiej temperatury, to już sprawa, której trzeba się bliżej przyjrzeć. Dłonie i stópki zimne do tego stopnia, że przeszkadzają i sprawiają fizyczny ból właścicielowi są chyba najdobitniejszym alarmem i manifestem ciała, że coś w nim nie gra. Cienkie włosy, ciągle pękające paznokcie - ejże, przecież zaczynam się sypać! Nie chcąc doprowadzić się do ruiny stwierdziłam, że czas zastosować S.O.S własnemu ciału i oto dziś odwdzięcza mi się ono w całej krasie.
Zimno? Jakie zimno? Od dłuższego czasu nie pamiętam, żebym narzekała na chłód. Dłonie, stopy - co z nimi? Ano, wszystko w najlepszym porządku. Ciepłe, aż miło. Włosów przybyło. Paznokcie rosną w tempie młodego bambusa i ani myślą pękać. Mam więcej energii i mocy. Coraz rzadziej napadają mnie chwile chronicznego zmęczenia. I koniec końców coś, co jest mi największą dumą. Skóra. Nic a nic nie jest sucha. W ogóle. Zważywszy na fakt, że karmię ją olejem kokosowym raz, co najwyżej dwa razy w tygodniu, stanowi to dla mnie duże osiągnięcie. Tak, piszę to jako osoba, która notorycznie użerała się ze skórą suchą jak wiór.

Wciąż borykam się z pewnymi problemami, które zafundowałam sobie na własne życzenie, ale jest lepiej. Podsumowując - chcecie być zdrowsi? Jedźcie garściami pietruchę, popijając smoothie pietruszkowym i herbatką pokrzywową. W międzyczasie opychajcie się sałatą ;) A tak szczerze - im bliżej natury, tym lepiej. To ona najlepiej pokazuje, jak być silnym ciałem i duchem.

Kilka słów na ostateczne zakończenie. Nie mam zamiaru nikogo oświecać i zaglądać komukolwiek do talerza, bo w moich oczach jest to karygodne. Nigdy nie pogodzę się z przymusem i nie zdzierżę metody ognia i miecza w jakiejkolwiek dziedzinie. Niech każdy pozostanie wolny, bo to wolność decyduje o tym, jakim jesteśmy człowiekiem.



Tym razem smoothie. Paćkowate, gęste, niesamowicie maślane. I zielone, jak zawsze.
  • pół awokado*
  • gruszka, soczysta i mięciutka
  • śliwki, ile kto lubi, im słodsze, tym lepsze
  • gruby plaster świeżego umbiru
  • pietrucha - bez ograniczeń!
  • szpinak - dwie wiązki (lub garści już oporządzonego)
  • sałata
  • cynamon, łyżka soku z cytryny
  • extra combo - spirulina, mój nowy heros <3 (opcjonalnie)
Zmiksować. Zajadać. Uśmiechać się.


*odnośnie awokado. Eksperymentowaliście kiedykolwiek z kiełkowaniem? Ja tak. Prób było kilka. I udało się - mogę nazwać się pękającą z dumy posiadaczki młodego drzewka. Mój awek zajmuje obecnie honorowe miejsce na parapecie, prężąc się i bez umiaru pnąc się w górę. Jest ciągle głodny i rośnie jak na drożdżach. W pośpiechu osiągnięcia jak największych rozmiarów zapomniał tylko, że można rosnąć także i wszerz. W rezultacie upodobnił się do długiego i cienkiego patyczaka, zwieńczonego rozłożystym, zielonym irokezem. Nosi imię adekwatne do swego wyglądu, zwąc się Hosio (hosoi - z jap. cienki). Jest przepiękny i przewspaniały, a w swej wspaniałości zapewnia mi solidną dawkę chlorofilu i czystego powietrza ;D



 Tutaj Hosio-młodzieniaszek. Jeszcze w powijakach.

Hosio w całek okazałości. Na dole, po lewo, strzelająca w górę łodyżka - to Panna Daktylla.

A tu Hosio sprzed trzech tygodni. Tak to się rozpycha na boki!

I znów - prezentacja całościowa.

A tutaj Panna Daktylla już na własnych włościach.
 
- podsumowanie nasuwa się samoistnie - warto eksperymentować :) Bo kto powiedział, że nie można mieć tropików we własnym domu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz