10 września 2013

Projekt: raw

Lubię tworzyć.
Lubię kreować nowe kształty, powoływać do życia twory mieszkające w mojej głowie, ucieleśniać istoty, które chcą wydostać się z pudełka zwanego wyobraźnią. Lubię uczucie, gdy coś, co do tej pory krzątało się w zakamarkach moich myśli, rodzi się i ożywa na kartach papieru, wodząc wokół wzrokiem i egzystując wespół ze mną. Lubię dotyk zużytego ołówka, dźwięk rysika tańczącego na powierzchni papieru, widok linii układających się w harmonijną całość. A najbardziej lubię uczucie, gdy odkładam swe narzędzie pracy i przyglądam się finalnemu efektowi. I gdy dostrzegam, że to, co wyszło spod mych rąk, jest czymś autonomicznym, co w trakcie narodzin zaczęło rządzić się własnymi prawami, wymykając się moim wyobrażeniom i oczekiwaniom. I gdy uzmysławiam sobie, że to ja stałam się narzędziem, by to, co do tej pory było ograniczane przez moje oczekiwania, stało się samodzielnym bytem, manifestującym się na powierzchni papieru.

Lubię tworzyć. Lubię tworzyć także w kuchni. Bo sporo artyzmu kryje się także i tutaj - umiejętność wykreowania czegoś z niczego jest zdolnością, którą wielu niestety neguje. A to wbrew pozorom wcale nie jest takie łatwe.

Kuchnia potrafi zaskakiwać. Wielokrotnie, dzień po dniu, jestem w stanie odkrywać w niej coś nowego. Zawsze pozostaje w niej coś, czego jeszcze nie było. I piszę to w pełni świadomie, jako osoba, która dawnymi czasy nie potrafiła nawet zaparzyć herbaty, o przygotowaniu grzanki nie wspominając. Naprawdę. Jeszcze kilka lat temu nie uwierzyłabym, że ktoś taki jak będzie ot tak, z własnej chęci, robić mleko kokosowe, albo czekoladę, albo cokolwiek innego, co wydawało się nieprawdopodobne i niemożliwe do wykonania. A jednak, stało się.

Im więcej eksperymentuję, wnikam i badam, tym bardziej czuję się podekscytowana mnogością i bogactwem tego, co oferuje natura, w swojej czystej postaci. I tym bardziej staram się wykorzystać właśnie te czyste, nieprzetworzone właściwości, ciesząc się pełnią i prostotą smaku.

Dlatego postanowiłam sobie - bo przecież od małych odkryć, od małych kroków zaczyna się wielka przygoda - jeden dzień w tygodniu urządzać na surowo. Mimo że na co dzień staram się wprowadzać jak najwięcej surowizny, to chciałabym w pełni spróbować ponieść się prostocie smaków płynących wprost z natury.

Pierwsza "surawka" już za mną. Wrażenia? Bardzo mi się podobało. Dużo ekscytacji i emocji, dużo smaku i udowodnienie sobie, że sięgając po surowiznę, wcale nie trzeba ograniczać się tylko do sałaty. Mam nadzieję, że "projekt raw" będzie prężnie się rozwijać i przyniesie dalsze wnioski i spostrzeżenia, które zaowocują w mojej kuchni.

Na początek smoothie. Już ostatnie, pożegnalne, bo malinowe. Na początek dnia i ostateczne rozstanie się ze smakami lata.


Smoothie prosto z sadu. Prawie.
  • maliny (użyłam 3/4, może ciut więcej, szklanki)
  • gruszka. Miękka, rozpadająca się. Prze-słodka.
  • śliwki (dwie)
  • sałata. Bez ograniczeń.
  • szpinak, dla aksamitnej konsystencji. I dlatego, że marniał na dnie lodówki.
  • cynamon
  • kilka kropel cytryny
  • łyżka domowego masła orzechowego

Wszystko miksuję. I już. Delektuję się, wyjadając łyżeczką i oblizując różowiaste wąsy, które wyrosły mi w okamgnieniu.


2 komentarze:

  1. sraka murowana:/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. bardzo dziękuję za troskę, drogi Anonimie, ale zapewniam, że na problemy fizjologiczne nie narzekam :) pozdrawiam!

      Usuń