21 sierpnia 2013

Padłeś? Powstań! Czyli czas na stuningowane masło orzechowe

Czasami są takie dni, kiedy człowiek potrzebuje doładowania z zewnątrz. Kiedy odczuwa się w sobie brak wewnętrznego słońca i kiedy z niewiadomych przyczyn kąciki ust ciążą ku dołowi. 
W takie dni staram się usilnie rozpalić na nowo to wątłe światło słonecznego dnia wszelkimi środkami, choćby i za pomocą talerza. W sukurs przychodzi mi orzeźwiająca słodycz owoców, ich soczystość i orzeźwienie. Delikatne kropelki soku spływające po rękach, lepkość owocowego miąższu zasadzająca się na policzkach, szerokie spectrum barw wirujących w źrenicach moich oczu - wszystko to sprawia, że nieświadomie przenoszę się do dawnych lat dziecięcej beztroski, wychodzę poza siebie i zostawiam daleko, daleko za sobą przykrości i trudy dnia codziennego. 

Takie dni jak dziś rozpoczynam mobilizacyjnym gastro-kopem. Stawiam na owoce i na głęboką, magnetyzującą podniebienie słodycz, tkwiącą w aksamitnej konsystencji kremu, jaki do nich serwuję. Bowiem kiedy na sam swój widok ma się ochotę wykrzyczeć znane wszem i wobec hasło - padłeś? powstań! - to znak, że najwyższy czas sięgnąć po stuningowane masło orzechowe.


Stuningowane masło orzechowe:
  • kopiasta łyżka masła orzechowego (choć po najnowszych eksperymentach szczególnie polecam i skłaniam się ku masłu słonecznikowemu <3 )*
  • cynamon (nie żałować!)
  • kilka kropel soku z cytryny
  • czubata łyżeczka kakao**
  • soczysty, słodki owoc: najczęściej sięgam po plaster świeżego ananasa lub na wskroś dojrzałą brzoskwinię, świetnie sprawdza się także pół jabłka albo gruszki...jednym słowem, hulaj dusza, ograniczeń brak
  • łyżeczka lub dwie stewii***
  • szczypta soli morskiej
Wszystkie składniki miksuję na aksamitny krem. Podaję jako dip (?) do owoców. Tym razem padło na pomarańczę, która leżała zapomniała od dawien dawna. Jak dla mnie, najlepiej sprawdzają się twarde, soczyste jabłka lub plasterki świeżo skrojonego ananasa (mniam!).

Mój sposób na śniadanie pełne orzeźwienia? Kawałek owocu owinięty w chrupiący liść sałaty,zanurzony w zawiesistym kremie. Eksplozja smaku. I przede wszystkim powrót do przeszłości. Bo kiedy nie muszę dbać o to, że soczysty sok skapuje mi po brodzie, a twarz mam umorusaną od ucha do ucha w słodkim mazidle, to na powrót przeistaczam się w dzieciaka. W małego, beztroskiego dzieciaka, radującego się pełnią życia i spijającego te błahe na pozór kropelki słodyczy codziennego dnia.

*masła (orzechowe, z nasion) przyrządzam samodzielnie; orzechy/nasiona podprażam krótko na patelni, mielę dwukrotnie w maszynce do mięsa i wykańczam blenderem, do uzyskania gładkiej masy. Niestety, mój blender ma zbyt słabą moc, więc muszę sobie radzić dość okrężną drogą...

**po wszelkich zachwytach nad surowym kakao stwierdziłam, że i ja spróbuję (w końcu żyje się raz ;)) i szczerze przyznaję, że naprawdę jest ono zaskakujące pod względem tego, jak bardzo potrafi człowieka postawić na nogi :)

***użyłam płynnej stewii, którą przygotowałam przez sporządzenie wywaru z suszonych liści. Nie gwarantuję, że proszkowana stewia sprawdzi się równie dobrze i czy nie wywoła raczej przykrego efektu z powodu swego posmaku. Zdaję sobie sprawę, że proponowane przeze mnie rozwiązanie może być trudne do zrealizowania, dlatego równie dobrze składnik ten można ominąć. Albo zastąpić jakimkolwiek słodzidłem, jeżeli słodycz owocu nie spełni swoich oczekiwań

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz